top of page

To-morrow
by Bobby Emanuel
(1943)

 

Siądą ptaki na porwanych rafach,

pieszcząc puchem wyciszony wiatr.

W szumie fal umilknie biały atol…

Jutro?

Jutro.

Więc do jutra trwam.

  

Jutro spotkam wszystkich!

Peron, stacja…

Tak! to ja! Pamiętasz? – starszy brat…

Znowu siadam z wami do kolacji...

To ty babciu… żyjesz?! Mały świat! 

 

Dzisiaj drapię paznokciami rafę,

jeszcze ptaki boją się mych ran,

a już z piany wznoszę własny atol –

domek z talii purpurowych kart.

 

                     Jeszcze trwam –

                     sen walczy i ja walczę.

                     Wiem, że wygra –

                     nie mam żadnych szans…

                     Ale jeszcze chwytam pianę w palce

                     i gram w serca ze ślepotą fal… 

 

Nie pamiętam: skąd się wziąłem? po co?

Może celem mym jest tylko trwać?

Zdaje się, że kiedyś ciemną nocą

ktoś mnie ukradł, gdy poszedłem spać…

I przez góry,

I przez prerię

Niósł do białych morskich pian…

Coś mi mówił…

Czymś mi świecił…

Może jednak…

To ja sam?

 

                     Jeszcze trwam –

                     sen walczy i ja walczę!

                     Wiem, że wygra –

                     nie mam żadnych szans…

                     Ale jeszcze chwytam pianę w palce –

                     gram o jutro ze ślepotą fal…

 

Jutro spotkam wszystkie moje książki.

Moje biurko. Mój malutki świat.

Znowu będę czytał mojej siostrze

stare bajki z jej dziecinnych lat. 

 

Kiedyś siądą ptaki na tych rafach!

Tylko czekać, aż umilknie wiatr…

W końcu uśnie kołysany atol…

Że to jutro?

Więc do jutra trwam.

(1943)

28.9.2012

photo: US Army (Office of War Information) ca March 1945

poniżej oryginalny komentarz autora opublikowany w 2012 r.:

HISTORIA JEDNEGO UTWORU

 

        Spotkałem niedawno człowieka, który przyznał się, że czyta zamieszczane tu teksty. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że czyta również me autorskie komentarze, dodawane od jakiegoś czasu. Przypomnę, że decyzja co do owego niepoetyckiego środka wyrazu mej poetyckiej duszy wynikała z prozaicznego stwierdzenia przepaści między wyobrażoną przeze mnie erudycją Czytelników, a ich ogólnym wyobrażeniem o tym, czym jest erudycja. Pojąłem, że moje poetyckie aluzje i odniesienia do kontekstu kulturowego okazują się nie tyle ciekawymi zagadkami, ukrytymi w wierszach, co stają się w ogóle niewidzialne, nawet między wierszami. I - dla dobra dobrych relacji z Czytelnikami - zgodziłem się na kompromis następujący: piszę nadal wierszem, a objaśniam prozą. 

           Historia poniższego utworu może być ciekawym przyczynkiem do badań nad meandrami natchnienia jakiego doświadcza ludzki geniusz, wypluwający z siebie wypowiedzi układane w linie melodyczno-rytmiczne. Otóż od pewnego czasu pracuję nad redakcją opowiadań inspirowanych zbiorkiem poetyckim ’'North of Alice'’ (sam zbiorek to oddzielna historia, o co tutaj mniejsza). W jednej z owych powiastek filozoficznych, bohaterowie siedzą w nowojorskim barze i słuchają utworów muzycznych. Sami zresztą również są bardzo nowojorscy. (Nowojorscy w owym zapomnianym już dzisiaj znaczeniu, które legło u podstaw stereotypowego wyobrażenia człowieka zaradnego, acz nieco lekkomyślnego, o szyderczym stosunku do świata, skłonnego do zabawy również kosztem innych, choć w gruncie rzeczy tolerancyjnego i serdecznego, a poza tym obdarzonego dużym poczuciem autoironii. Jak każdy stereotyp jest on tylko nim i niczym więcej. Zwłaszcza w mieście, który jest tyglem kultur. Niemniej, jeszcze pół wieku temu Nowy Jork lansował kulturę bycia wyraźnie odbijającą się od reszty Stanów. Było to miasto – choć trudno dzisiaj w to uwierzyć – sprawiające wrażenie skupiska ludzi o jasnej skórze, gdyż potomkowie wyzwoleńców i emigrantów azjatyckich pozamykali się w swoich gettach. Biała większość zachowywała się zresztą przyzwoicie względem niebiałych współobywateli. Silnie działał tu model wychowawczy jeszcze z czasów abolicjonizmu, a pogardliwe w ustach południowców przezwisko „jankes” wywoływało w Nowojorczykach co najwyżej poczucie dumnej przynależności do społeczności, kibicującej miejscowemu klubowi sportowemu. Zarysowany stereotyp był kształtowany przez klasę średnią, najczęściej przedstawicieli wolnych zawodów i umysłowych pracowników najemnych do średniego szczebla kierowniczego oraz przez drobnych przedsiębiorców, zamieszkujących dzielnice Manhattan, Queens i Brooklyn. Styl bycia owej wymierającej już rasy był lubianym lejtmotywem sztuk brodwayowskich. I ukochanym przez Billy’ego Wildera, który złożył hołd Nowojorczykom obrazami takimi jak Słomiany Wdowiec, czy Garsoniera. Z tej tradycji wywodzą się bohaterowie kolejnego pokolenia metropolitarnego, uchwyceni przez Woody Allena w jego Annie Hall, czy też Tajemnicy morderstwa na Manhattanie. Współcześnie dawny humor nowojorski z rzadka czasem jeszcze przebija się do masowej kultury, czego dowodem mogą być autoironiczne postacie Carrie Bradshaw i jej przyjaciela Stanforda Blatcha w stylistyce pierwszej serii Seksu w wielkim mieście. Ci ostatni to jednak tylko epigoni dawnego stylu, czego dowodem niech będzie wulgaryzacja i otępienie umysłowe poziomu kolejnych tzw. sezonów serialu, łącznie z podpoziomem filmów pełnometrażowych o tym samym tytule. A skoro nadal jesteśmy w nawiasie, to – jako autor owego wtrętu – dodam, że nie spotkałem w Nowym Jorku ani Carrie, ani Stanforda, a o osobach, które spotykałem, wolę się nie wypowiadać. Filmów o nich również oglądać nie zamierzam. W każdym razie, było minęło. Pozostały tylko ślady dawnych dni w kinie i literaturze. A z dawnych Nowojorczyków ostał się bodaj już tylko jeden, tj. kultowy The New Yorker, czyli lekko- (tj. ani lewo- ani prawo-) myślny tygodnik dla tamtejszych dowcipnisiów w prenumeracie rocznej za 69.99 USD. I w tym miejscu zamknijmy nawias).

           W rozdziale pt. „The New Yorker” moi bohaterowie - szef działu jednego z tygodników oraz fotograf jednej z poczytnych gazet siedzą w barze na rogu 45-ej i Madison, a że jest jeszcze dobrze przed południem, więc oczywiście nic nie jedzą tylko strzelają rundki. Mają co opijać, gdyż syn pierwszego właśnie odjechał pociągiem na zachodnie wybrzeże z myślą o dalszej podróży po wyspach Pacyfiku, a drugi za niewiele dni odpływa, jako fotoreporter, do Anglii, z opcją dalszej wycieczki do Francji. Czasy ogólnie rzecz biorąc sprzyjają „podróżom do kilku odległych narodów świata”, jak mówi jeden z nich, powtarzając tytuł powieści satyrycznej, znanej polskiemu czytelnikowi jako „Podróże Guliwera”. Jest początek 42. (Roku, a nie ulicy). Czyli dopiero co Niemcy wypowiedziały wojnę (8.12.1941) Nowemu Jorkowi i innym Stanom (aż po Hawaje). A że niemal równocześnie ten sam numer wycięła Japonia (7.12.1941), zatem opcji podróżnych nie brakuje. (Gorzej ze środkami transportu, gdyż na kilka godzin przed wypowiedzeniem wojny japońscy piloci zatopili bombami amerykańską flotę, zabijając przy okazji marynarzy spędzających weekend w Pearl Harbour, czyli Przystani Perełkowej, jak ją nazywa mała dziewczynka występująca w powieści). Rząd w Waszyngtonie już ogłosił mobilizację powszechną. Jedni młodzi chłopcy wyciągnęli trefne losy. Inni młodzi chłopcy zapisali się dobrowolnie, bo ich losów nie wyciągnięto. Czyli ogólnie dzieje się. A że nasi dwaj bohaterowie to chłopcy w wieku raczej średnim, no to mogą sobie tylko strzelać w tym barze. Z szafy grającej (to takie dawne urządzenie typu audio on-demand) oczywiście piosenki a propos. Bohaterowie słuchają, a ja – narrator – uświadamiam sobie, że nic nie słyszę! Co jest?! Tak nie może być – myślę. Więc – jak przystało na narratora szkoły pseudostanisławskiego (to takie wczuwanie się w rolę obserwatora, najogólniej rzecz biorąc) - grzebię po dawnych płytach, po archiwach radiowych, żeby usłyszeć cokolwiek i… Cholera mnie bierze! No, naprawdę nie ma nic a propos! I okazuje się, że moi bohaterowie rzeczywiście mogli słuchać tylko utworów europejskich, gdyż Stary Kontynent był a propos od ponad dwóch lat, a Ameryka (wyjątkowo) nie nadążała za trendami muzycznymi.

         - My jesteśmy zupełnie nieprzygotowani do wojny… – dowcipkuje fotoreporter, gdy szafa wygrywa kolejny brytyjski szlagier w wykonaniu Very Lynn (schemat: ona żyje w domu, on żyje poza domem, o ile w ogóle). A że panowie piją dość szybko, to z wolna ulegają najróżniejszym fantazjom i jeden z nich stwierdza gorzko, że Amerykanie zdążą się jeszcze nasłuchać własnych utworów tego rodzaju. Co jego przyjaciel kwituje rozsądnym stwierdzeniem, że ich kraj zapewne nawet wyprzedzi resztę świata w produkcji muzycznej a propos.

           - Odpowiedź Ameryki może być tylko jedna… – dodaje, wskazując kieliszkiem rządowy plakat propagandowy, zawieszony przez barmana patriotę.

            - Produkcja! – stwierdzają zgodnie przyjaciele i aż się krztuszą śmiechem przez ściśnięte gardła. (Znany plakat z przełomu 1941/42 głosił AMERICA’S ANSWER: PRODUCTION, jako że – prawdę mówiąc – Ameryka nie miała wówczas nic innego, czym mogłaby odpowiedzieć na wojenne wypowiedzi rywali. Ani nic, ani nikogo. Bo nawet szycie mundurów wymaga czasu. I na razie toczyła się dziwna gra w śmiertelne szachy, w której dwóch graczy spod ciemnej gwiazdy grało po jednej stronie i miało dwie armie czarnych figur, którymi bezczelnie zaczęli partię (czyli wbrew regułom) i przesuwali piony po planszy non stop (tak też nie wolno), a gracz białymi nie mógł wykonać żadnego ruchu i ograniczał się do projektowania figur do postawienia na szachownicy, kurczącej się jednak w zastraszającym tempie.)

         I tu – wreszcie! (może i późno, ale nigdy nie obiecywałem, że zrezygnuję z własnego zboczenia, nazywanego ładnie dygresją) – dochodzimy do sedna sprawy. Otóż, kiedy moi bohaterowie wymyślali sobie przy wódce różne dziwaczne tytuły przyszłych piosenek a propos, jak np. ''I’ll Be Home for Christmas'’ czy ''Summer in Berlin'’ albo (Mr.) ''Big in Japan'’ (czy utwory takie kiedykolwiek powstaną i czy ucieszą Amerykanów, to już inna sprawa; w każdym razie nie lekceważyłbym potęgi fantazji), ja wymyśliłem sobie na boku (tj. nie zdradziłem pomysłu bohaterom, ani nawet Czytelnikom mojego „The New Yorker’a”) utwór "To-morrow". Oczywiście do napisania przez Bobby’ego. (Odkryję teraz rąbka tajemnicy i szepnę Wam, że jeden z tych dowcipnisiów w barze to jego ojciec). Czy Bobby słyszał angielskie „Białe klify Dover” (''There’ll be bluebirds over the white cliffs of Dover, tomorrow, just you wait and see…’')? Tego nie wiem. Mógł. W każdym razie, jako właściciel praw autorskich do Bobby’ego uznałem, że ryk samolotów nad atolem Tarawa i głośniejszy ryk kolegów, palonych oraz rozszarpywanych w lagunach, mógł wywołać tęsknoty, równe tym, jakim oddawała się Vera Lynn, gdy śpiewała Brytyjczykom o przyszłym powrocie ptaków na wybrzeże i o zaśnięciu dziecka w jego dawnym pokoiku w domu rodzinnym.

       Pod poniższym oryginalnym utworem Bobby’ego znajdziecie łącznik do równie oryginalnego utworu odegranego (oczywiście a propos) zanim chłopak opuścił Nowy Jork. (Utwór w wersji z łącznika ma nie najlepszą jakość dźwięku, a i wykonanie wokalne znam lepsze, ale wybrałem właśnie to, aby oszczędzić Czytelnikom oglądania idiotycznych wideo-ilustracji zamieszczanych przez internautów w przekonaniu, że słuchacz jest takim jak oni idiotą).

          I jeszcze jedno, choć to już tylko dla tych, którzy mnie osobiście nie znają. Otóż, jakkolwiek niektóre z powyższych treści mogą wywołać wrażenie, że ich autor jest szydercą i bufonem, bawiącym się kosztem Czytelników, zapewniam, że odpowiada to prawdzie w niewielkim stopniu (jakieś pięćdziesiąt procent, no, góra sześćdziesiąt). W pozostałej części jestem w gruncie rzeczy facetem serdecznym i tolerancyjnym dla ludzkich słabości, a poza tym, obdarzonym ogromnym ładunkiem autoironii. Noblesse oblige! Bo czyż w swoim czasie nie mówiono o mnie, że jestem (z awansu, ale jednak) ,,new yorker’em”? A kto nie wierzy w moje tamtejsze związki, niech przynajmniej uwierzy, że znam filmy Billy’ego Wildera i Woody Allena. A nawet wiem co nieco o Seksie w owym wielkim mieście. (I nawet do owego zachęcam, o ile zachowacie reguły bezpieczeństwa, ograniczając się do pierwszego sezonu serialu). 

               I to byłoby wszystko. (Że nie żegnam się modnym "CU"? Ano nie. Szanuję  MOICH Czytelników i wiem, że – choć niekiedy stylizują się modnie na ziomali – nie pochodzą przecież z tych dzielnic nowojorskich, które w odpowiedzi na potrzeby cywilizacyjne produkują wtórnych analfabetów.)        

               

                łącznik do nawiązania kulturowego:

             "(There'll Be Bluebirds Over) The White Cliffs of Dover" by Glenn Miller

                performed by Vera Lynn 

 

bottom of page