top of page

przewidywany czas na przeczytanie opowiadania: 60 min.


MISJA

 

   Wojna powróciła nagle. I jak zwykle bez uprzedzenia. I znowu w porze złocenia liści. Dokładnie 6 października. Był rok 1973.

   Następcze operacje militarne weszły do podręczników wojskowości. Stając się powodem doczesnej dumy żyjącego pokolenia szczęśliwie wybranych. Ale dla ludzi pominiętych przy wyborze nastał czas smutku.

   Szesnaście dni później – 22 października – ambasadorowie czterech stron świata spotkali się Nowym Jorku. I zgodnie nakazali pokój ludziom złej woli. Ci jednak broni nie odłożyli. Dlatego – po trzech dniach – głosowano raz jeszcze. W najtrudniejszej ze spraw. Każdy z głosujących wiedział, że ma prawo nieczynienia niczego. I że – rezygnując ze swych praw - może wspólnie z pozostałymi uczynić wszystko.

    W imieniu Związku Radzieckiego oddano głos „za”.

    W imieniu Republiki Francuskiej oddano głos „za”.

   W imieniu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oddano głos „za”.

    W imieniu Stanów Zjednoczonych Ameryki oddano głos „za”.

   Tego, co nastąpi potem, nie opisze żaden z podręczników wojskowości. To nie będzie błyskotliwa kampania manewrowa. Sama nuda. Wojny pozycyjnej. I wieloletniej. Na wyczerpanie.

   Zjednoczeni, jak za dawnych lat, znów utworzą wspólny front. Z batalionów piechoty państw dumnych, lecz wojną niedoświadczonych. Dla dodania im autorytetu, misję wesprą mężczyźni służący w jednostkach obu wielkich sojuszy. Z Zachodu – w mundurach wojsk Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Ze Wschodu – Polacy.

   Ta opowieść jest o jednym z nich. Zwyczajnym chłopaku. W roku 1973 nie jest jeszcze żołnierzem. W tygodniu poprzedzającym głosowanie ogląda z kolegami słynną transmisję meczu z Londynu. I tylko z tej przyczyny upija się. Niby dla towarzystwa. A naprawdę – z dumy.

    W dokumentach urzędowych, powstałych niewiele lat później, napiszą o nim, że wypełniał misję. W Doraźnych Siłach Zbrojnych. Narodów Zjednoczonych. Ale w nieurzędowej pamięci tych, którzy go pożegnali, zostanie zapamiętany inaczej.

    W przeddzień pożegnań byli w kinie. To właśnie wtedy przezwali go oryginalnym tytułem filmu. I tak zostało: Soldier Blue. Dlaczego? Nie zdążył zapytać. Może chodziło o ten błękit. A może o beznadziejny smutek. Będą mu towarzyszyły. Oba. Aż do końca. Do samego końca baśni. A poza nią była tylko nicość.

 

*

      Nicość nie miała żadnego kształtu. Ani żadnej barwy. Nawet czerni. Tej plamy wyróżnialnej jako głębia tła czegoś o ton bledszego. Bądź rozpoznawalnej na tle bledszym o ton. A tu – żadnej tonacji. Jednolite nic. Nie istniejące. Ani w przestrzeni, ani w czasie. Bo przestrzeń, niezakreślona żadną granicą, nie miała gdzie zaistnieć. I nie miał jak zaistnieć czas, niemierzalny żadną zmiennością owej nicości. Ajnsztajn, jak nazywali nielubianego nauczyciela fizyki, powinien zabrać ich tutaj, a nie kreślić kredą po tablicy nietrafiające do wyobraźni symbole. Bo tutaj, wciąż nic nie rozumiejąc, można byłoby przynamniej poczuć. Całą tę tożsamość czasoprzestrzenną. Obu pozornie tylko różnych wymiarów materii.

       Poczuć naraz wspólną nicość czasu i przestrzeni. I nie łamać sobie więcej głowy nad ich matematyczną jednością. To byłoby dobre! Kto wie? Może dałoby się nawet intuicyjnie ogarnąć te wszystkie paradoksy względności? Naprawdę niezły pomysł. Jasne, że z „fizy” i tak należałaby się „lufa”. Ale już u Brody można byłoby takim gadaniem wywalczyć „pionę”. Nie trzeba rozumieć, aby odkryć nieświadomie… Czyż nie tak w kółko powtarzał młody polonista? I drażnił resztę profesorów tym swoim wyciągniętym wełnianym swetrem. Za to zupełnie staromodnie palił fajkę. Zwłaszcza po sobotnich zajęciach kółka filozoficznego, kiedy zapraszał do niedalekiej kawiarni. Na otwarte dyskusje. O Jungu, zdaje się. I zdaje się, że chodziły tam i takie osoby, które potem zapraszał do siebie. Czyli do swojego pokoju, najmowanego gdzieś niedaleko. Indywidualne sesje psychoanalityczne… – szeptały zauroczone dziewczęta z klasy. Ale nie je zapraszał, tylko tamte starsze. Z klas maturalnych. I zwykle w porze kwitnienia kasztanów. A przed którąś tam z kolei wiosną nastąpiło któreś tam przedwiośnie. I Broda nagle zniknął, nie zdążywszy złamać kolejnego – nieźle zresztą już nagiętego – serca.

      Tak. Szkoda, że Ajnsztajn nie zabierał ich tutaj, zamiast na te nudne wycieczki do Muzeum Techniki. I że Broda nie tutaj zapraszał na dyskusje o poznaniu pozazmysłowym. Zaproszony pojechałby natychmiast! I zniósłby nawet indywidualną sesję psychoanalityczną…

      Bo bardzo polubił te noce na pustyni. Wychodził z obozu godzinę przed wschodem. A potem szedł, i szedł. Po omacku. Tak daleko, jak się dało. A wreszcie stawał plecami do skał i zasłoniętych przez nie ludzkich śladów. Posterunki były zaciemniane, wiec niebo nie odbijało żadnej poświaty. A że nawet księżyc musi od czasu do czasu odpocząć, to raz w miesiącu była szansa, że jeśli gwiazdy nie przebiją chmur, nastąpi taka właśnie nicość. Wystarczyło śledzić kalendarz. I modlić się o niepogodę. I jeszcze dostać rozkaz wyjazdu dokładnie wtedy. Albo przepustkę przynajmniej.

      Dokumenty na wyjazd wystawiał podwładny. Czyli pan Zbyszek. Szef kompanii. Albo krócej: Szef. Wystarczyło mu powiedzieć. Szef nigdy o nic nie pytał. Wpisywał tylko dyktowane cele i daty do rubryk starannie poliniowanego zeszytu. Potem wypełniał druk rozkazu lub przepustki, zostawiając miejsce na podpis dowódcy kompanii. I nawet nie żądał, aby zwrotnie pokazać, czy Witek rzeczywiście podpisał. Inna rzecz, że Witek czasem naprawdę podpisywał. Kiedy był w stanie czytać. Lub przynajmniej pisać. Ale że nie mógł wiecznie nie pić, więc w końcu powiedział, żeby nie zawracać mu głowy głupstwami. No i Szef rozsądnie przygotował do podpisania ostatni dokument, streszczający się mniej więcej do tego, że obywatel podchorąży może sobie jeździć gdzie i kiedy mu się podoba. Witek podpisał nie przeczytawszy. I na tym obieg dokumentów zakończono.

      - Obywatelu podchorąży, mnie osobiście naprawdę nie obchodzi dokąd obywatel podchorąży jeździ – Szef znał swoje miejsce. Poza tym wielokrotnie podkreślał, że regulamin, owszem, jest instrumentem pożytecznym, o ile leży w szufladzie i nie bywa wyciągany przy lada okazji. – Ale obywatel podchorąży chyba sam rozumie… Dla własnego bezpieczeństwa, tak?… Choćby po to, żeby był czas zawiadomić tamtych, że obywatel się do nich wybiera… Radiem choćby... Żeby im co głupiego do głowy… A jak obywatel podchorąży nie chce mówić dokąd, to chociaż od kiedy do kiedy… Tak na wypadek inspekcji, jak by ci z „wu-es-wu” pytali… Wtedy  ja im pokazuje zeszyt, że niby rozkaz…

          Szef był pewien, że młody podchorąży jeździ na handel. Do Kanadyjczyków. I że potem przepuszcza dolary na dziwki w Kairze. A może nawet w samej Aleksandrii. A skoro Szef tak przypuszczał, to można było nie wyprowadzać go z błędu. Bo choć obywatel podchorąży miał wstręt do wszelkiego handlu, również tego, które nosiło miano kurewstwa, faktycznie poszukiwał przecież nocnych wrażeń. W dosłownym znaczeniu. Tylko że gdyby Szef znał prawdę o naturze tych doznań, straciłby do obywatela podchorążego resztę szacunku. O ile w ogóle kiedykolwiek odczuwał coś podobnego względem „gówniarzerii po studiach”. I zdaje się, że tylko Witek domyślał się prawdy. Tyle, że i tak miał to w dupie. I tylko prosił, żeby „nie narażać pana Zbyszka na nieprzyjemności”. Bo nie chciał stracić Szefa, który – choć był tylko podoficerem – pozostawał jedynym człowiekiem, który potrafił jakimś cudem utrzymać „cały ten burdel” w jako takim porządku.

         Bo prawda była taka, że i obywatel kapitan, czyli Witek, i obywatel podchorąży, już dawno udławiliby się własną flegmą lub utonęli w nieswoim gównie, gdyby nie obywatel starszy sierżant sztabowy. To Zbyszek umiał za nich na czas i odchrząknąć, i pozamiatać. I tę prawdę znała cała trójka. I był to wyjątkowo udany trójkąt. A i niekonfliktowy, jak rzadko który. Wszystko opierało się na poszanowaniu prostej zasady, że dwaj pierwsi nie nadają się do tej roboty, więc nie robią nic. I już bodaj po tygodniu wspólnej służby obywatel Witek wpadł na pomysł, że zamiast polegać na sobie lub równie niekompetentnym obywatelu podchorążym, przerzuci problem ich wspólnej ułomności na głowę Szefa, która zdawała się być zdolną do udźwignięcia znacznie poważniejszych kłopotów. Genialność pomysłu sprowadzała się do tego, że każdy z nich miał skupić się na tym, w czym był dobry. Czyli odpowiednio na piciu (Witek) i robocie (pan Zbyszek) oraz na – jak kiedyś określił zadania obywatela podchorążego jeden z szeregowych – „diabli wiedzą czym albo i czymś gorszym”. Tak to sobie w każdym razie Witek umyślił.

               - Obywatel kapitan za dużo myśli – stwierdził wtedy pan Zbyszek.

          W rzeczywistości obywatel kapitan nie zawsze myślał. Któregoś dnia przywiózł z Aleksandrii nie tylko skrzynkę whisky, ale i paryskie wydanie Pięknych dwudziestoletnich. Tydzień później o świcie przyjechali ci z „wu-es-wu”. I jeszcze przywieźli jakiegoś nieumundurowanego faceta z Kairu. Niewykluczone zresztą, że było odwrotnie i że to właśnie niemundurowy przywiózł żandarmów. Jak by nie było, zaskoczyli Witka porannym przeszukaniem rzeczy osobistych. Ów nigdy nie uwierzył w to, aby donos był sprawką pana Zbyszka. Ten za dużo wiedział, aby bawić się w politykę. Mógł załatwić każdego z przełożonych jedną ręką. Gdyby chciał. Jakkolwiek i kiedykolwiek. I na dodatek regulaminowo. A nie chciał. Donosicielem nie mógł również być obywatel podchorąży. Mimo że pełnił obowiązki oficera politycznego. A dlaczego nie mógł? A dlatego, że nie. I tyle w tym temacie. Ale tamci z Kairu jednak przyjechali. I przeszukali. A że nie ma dymu bez ognia, było jasne, że jest wsypa. Kto? Kto, kto… A jakie to ma znaczenie. Witek był człowiekiem zbyt wielkiego formatu, aby wnikać w szczegóły. Tym bardziej, że czytanie książek było tym z nałogów, z którego nie wyleczyłyby go nawet codzienne rewizje. Więc zostawił sprawę na głowie Szefa. Co mu powiedział i czy mówił coś w ogóle – nie wiadomo. W każdym razie od tamtej pory żadni cywile już ich nie odwiedzali.

         Sprawa skończyła się skandalem. Ale nie takim, jakiego ktokolwiek mógłby się spodziewać. I na pewno nie takim, jakiego życzyłby sobie oddany im pod komendę anonimowy kapuś. Tamtego ranka, gdy rekwirowano książkę znalezioną w rzeczach Witka, tak się dziwnie złożyło, że ten był jeszcze przed pierwszą wódką. A że trefny towar znajdował się w tym czasie pod niebudzącą zainteresowania poduszką obywatela podchorążego, zaaresztowana książka, jaką zawieziono potem do Kairu, była całkiem nie tą, co trzeba. Bo – o czym aż do tamtego momentu nie wiedział nawet obywatel podchorąży – Witek przywiózł z Aleksandrii dwie pozycje. Ta druga również była wydana w Paryżu. Tyle, że ponad sto lat wcześniej. Witek trzymał ją w ukryciu, gdyż miała być prezentem dla obywatela podchorążego, który w listopadzie obchodził urodziny.

        O tym, że przyszły jubilat był romantykiem – wiedziano powszechnie. Pobyt w obozie zaczął od umieszczenia na gazetce ściennej kartki z rymowanym utworem. Takim a propos. Naiwnym i napisanym przed wojną.

 

Dzień nadchodzi, w którym ludy,

rozdzielone krwią przelaną,

nienawiścią zbrojne wprzódy,

do bratniego koła staną.

 

I na gruzach krwawej pychy,

i plemiennych walk szaleństwa

wzniosą w niebo ołtarz cichy

zwycięskiego

człowieczeństwa.

 

       Jakiś czas potem obóz wizytował tłusty generał. Z kraju. W towarzystwie kairskiego attaché. Zatrzymali się przy gazetce.

            - Czy to twórczość naszego żołnierza? – zapytał generał.

          Witek spojrzał na podchorążego. I – nie pytając nikogo o zgodę – zapalił. Nie bardzo było wiadomo, kto ma odpowiedzieć generałowi.

      - No, śmiało obywatelu podchorąży – Witek bawił się świetnie. – Odpowiedzcie obywatelowi generałowi, kiedy pyta.

            - Obywatel generał ma rację – odpowiedział obywatel podchorąży. – To napisał nasz żołnierz.

            - Czy to jego nazwisko – generał wskazał palcem na linijkę pod utworem.

            - Tak jest, obywatelu generale – potwierdził.

            - A na służbie radzi sobie?

            Witek milczał. I tylko bezczelnie wypuszczał z ust kółka dymu.

           - On nie żyje, obywatelu generale – wyjaśnił obywatel podchorąży.

           - Nie żyje, mówicie… – obywatel generał pokiwał smutno głową. – To jakaś ostatnia sprawa?

           Attaché nie wiedział. I spojrzał bezradnie na Witka. A Witek dalej bawił się dymem. Więc odpowiedział znów obywatel podchorąży. Że nie.

            - Rozumiem – stwierdził generał i pokiwał głową. – Rozumiem…

           Zdaje się, że chciał jeszcze coś dodać. Bo popatrywał to na Witka, to na obywatela podchorążego. I zdaje się, że myślał nawet. Czy faktycznie cokolwiek zrozumiał lub wymyślił, tego nie wiadomo. W każdym razie na temat literatury przedmiotu już się nie wypowiadał. I cała czwórka pomaszerowała dalej.

             Witek od początku twierdził, że utwór jest nieodpowiedni. Zupełnie „nie a propos”. Ale nie wtrącał się w „całą tę pisaninę polityczną”. A że tolerował wszelkie niegroźne dziwactwa obywatela podchorążego, znosił dzielnie również „odchylenie romantyczne”. I pewnie dlatego przypuszczał, że Pan Tadeusz będzie prezentem odpowiednim. Bo o tym, że obywatel podchorąży nie przepada za Mickiewiczem, wiedział tylko sam zainteresowany. Inna rzecz, że był szczerze wzruszony odkrytym przez żandarmów prezentem. Pierwsze paryskie wydanie liczyło tylko 3000 egzemplarzy i nawet bibliotek uniwersyteckich nie stać było na zakup tych niewielu, które przetrwały. W jaki sposób Witek wszedł w posiadanie białego kruka, pozostało jedną z niewyjaśnionych tajemnic tamtej wojny. Czy też – jak woleliby usłyszeć w kraju – tamtego pokoju.

         Ku zdumieniu, tak niedoszłego darczyńcy, jak i jubilata, z Kairu wkrótce odesłano im zarekwirowany egzemplarz. Z informacją, że „wobec braku podstaw do wszczęcia postępowania dowód rzeczowy podlega zwróceniu osobie, u której został zatrzymany”. A że ów dowód przywieziono wraz z pocztą jeszcze przed Świętami, Witek mógł wreszcie wręczyć prezent z pełnymi honorami obywatelowi podchorążemu. Tyle, że na Gwiazdkę. Obdarowany dostał w tym samym czasie jeszcze coś. Polecenie sporządzenia raportu o nastrojach politycznych. A że redagował go w szampańskim nastroju noworocznym, w rubryce „wydarzenia nadzwyczajne” dodał od siebie, że poziom niewykształcenia (naprawdę tak napisał: „poziom niewykształcenia”) żołnierza oraz jego „niewrażliwość na literaturę piękną” powodują, że „ujawnienie jednakowych cech przez mundurowe i niemundurowe służby wewnętrzne” w związku z „głośną sprawą zarekwirowania Pana Tadeusza u dowódcy kompanii” nie wywoła „kryzysu zaufania do władzy ludowej” oraz „nie obniży świadomości klasowej żołnierza”, który „nie wie, kim był Mickiewicz” i który „nie znajduje czasu nawet na prasę codzienną, a tym bardziej nie ulega pokusie sięgania po jakiekolwiek wartościowe pozycje.” Autor uzupełniał sprawozdanie o wzmiankę, że „Trybuna Ludu bywa czytana tylko w takim zakresie, w jakim jej wycinki zostają umieszczone w gazetce obozowej”. Nie wzmiankował natomiast, że już od dawna wywieszał chłopakom jedynie ostatnią stronę gazety. Bo interesowało ich tylko, czy Legia wygrała z Górnikiem, czy komuś w końcu udało się zatamować (będącą – nomen omen – na fali) Wisłę i – oczywiście – czy Lubański utrzyma formę „na Argentynę”.

         Raport musiał trafić nie tam, gdzie miał, bo nie minął miesiąc, jak odwołano do kraju attaché wojskowego i przy okazji kilku innych urzędników o niejasnych zadaniach w kairskim poselstwie, uznawszy najwidoczniej, że skoro niewiele można zrobić dla podniesienia czytelnictwa wśród szeregowych oraz podoficerów miast i wsi, to przynajmniej można coś zrobić dla wizerunku władzy ludowej, oglądanej przez lud w formie ludowych wycinanek, umieszczanych na ścianach obozu przez inteligenta zwerbowanego do odbywania zaszczytnej służby.

      Zanim pod piramidami dokonały się owe rewolucje piramidalne, wywołane przez czytelnika literatury nie zawsze romantycznej, on sam – po raz pierwszy – odwiedził wysunięte posterunki niedawno uzupełnionego batalionu sojuszniczego. Pojechali razem. Czyli on i Witek. Formalnie odwozili z Ismailii jakiegoś chłopaka, któremu przez tydzień strojono żołądek w szpitalu polowym. Że taki fracht to nie robota dla oficerów? Słusznie. Za to świetna okazja do „rozpoznania aktualnych nastrojów i zacieśnienia stosunków na stopie współpracy międzynarodowej”. I gdy Witek rozpoczął wizytę od rozpoznania nastrojów, obywatel podchorąży zapragnął zobaczyć pustynię rozciągającą się na lewo i prawo. Chciał iść piechotą. I upierał się, że pójdzie. I że zrobi to sam. Wyperswadowali mu. Wsadzili do samochodu terenowego. I zawieźli. Gdzieś daleko pozwolili nawet na chwilę wysiąść i zrobić kilka kroków wokół wozu. Spodobało się.

        Wrócił do Witka może po godzinie. A może to było po dwóch godzinach? Po czterech?! To bardzo możliwe, gdyż okazało się, że w międzyczasie Witek już bardzo mocno zacieśnił stosunki. A że okazało się to dobrze po południu, to i trzeba było się zbierać. Razem z kierowcą pomogli Witkowi wsiąść do ciężarówki.

       - Obywatelu podchorąży, pozwolicie jeszcze zapalić z ich chłopakami? – kierowcy zdążyły zasmakować „zagraniczne papierosy”. I jak każdy dzieciak odwlekał zabieranie do domu z imprezy.

        Obywatel podchorąży wzruszył tylko ramionami, a gdy tamten odbiegł, sam zajrzał do szoferki.

         - Żyjesz? – zapytał.

       - Nie powinienem, kurwa… mieszać – jęknął Witek. – Jak tylko wyjedziemy to się zaraz wyrzygam…

         - Rzygaj tutaj – podchorąży znów wzruszył ramionami.

         - Mam… yh… – Witek czknął – swój honor.

         Podchorąży raz jeszcze wzruszył ramionami. I dopiero teraz zauważył, że obok szoferki stoi młody żołnierz. Zapewne szeregowy, sądząc po braku dystynkcji mundurowych. Nawet nie opalony. Pewnie nowy. Z tego ostatniego uzupełnienia. Stoi i gapi się. Na mundur. I na tych sześć wyszytych na nim łacińskich liter, składających się na nazwę kraju. A może na orła wyhaftowanego pod napisem?…

          - Panowie z Polski… – niby zapytał, ale raczej stwierdził. I jakiś taki nieśmiały był. Jakby bał się.

       Pan podchorąży już chciał odpowiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle, bo wreszcie dotarło, że tamten odezwał się po polsku.

           - Z Warszawy – odpowiedział wreszcie chłopakowi.

           - Z Warszawy… – chłopak jęknął. A potem wyjął chustkę. I zaczął wycierać nos. I oczy.

          Zrobiło się jakość tak nie po wojskowemu. Podchorąży czekał i czekał, ale i jemu gardło nie chciało odpuścić.

          - Byłeś w Warszawie? – wydusił w końcu.

      - Czy ja byłem?!... Panie oficerze!… Myśmy do sześćdziesiątego ósmego mieszkali na Fałata…

          - Ja na Niepodległości – uśmiechnął się. - Zaraz naprzeciwko PAX-u.

            - Na Niepodległości!...

             Pan prawie oficer z alei Niepodległości wyciągnął papierosy z kieszeni kurtki.

             - Zapalisz? – zapytał i podał paczkę szeregowemu z ulicy Fałata.

             - Sporty!

              Chłopak poczęstował się jednym. Powąchał. Zapalił. Zakrztusił się.

            - Sporty… – zaśmiał się pan podchorąży i też wyciągnął jednego. I odpalił od chłopaka. Dla towarzystwa. I podtrzymania rozmowy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zacząć od niepogody. Ale postanowił ominąć program obowiązkowy i przejść do punktu kolejnego.

      - Mieszkacie… tam? – zapytał chłopaka, spoglądając wymownie na niebiesko-żółte naszywki na pustynnym mundurze.

            - No, tak. Na południu. Nad samym morzem.

            I znów palili.

            - A… – chłopak ośmielił się. – A jak tam jest teraz?...

            Nie zrozumiał. Tam? Czyli gdzie właściwie?

            - No, w Warszawie, panie oficerze...

        - Zimno, chyba… – wczuwający się w obowiązki pana oficera nonszalancko wypuścił ustami dym. I na dobitkę mrugnął okiem.

           - Stolica?– zapytał chłopak ni w pięć, ni w dziewięć. – Jest jeszcze?

          - Stolica?...– zdziwił się. I zawahał. Bo pytanie zdało się bez sensu… – Kino?! No pewnie, że jest. Nawet byłem… Nie tak dawno jeszcze…

           - A Zielona Budka? – chłopak popisywał się znajomością samych atrakcji Mokotowa.

           - Jest – potwierdził. I uśmiechnął się do własnych wspomnień.

           - A Mozaika?

           - Ty chodziłeś do Mozaiki? – znów się zdziwił.

           - Ty chodziłeś do Mozaiki? – znów się zdziwił.

         - Byłem parę razy z bratem. Starszym. Na obiedzie. Zawsze jak rodzice wyjeżdżali, to tam sobie szliśmy na obiad.

            - No, chyba że tak…

           - Ale mój brat to legalnie tam chodził z dziewczynami. Ja? Z dziewczynami to nie. Bo ja byłem gówniarz. Ja dopiero w sześćdziesiątym dziewiątym miałem iść do ogólniaka.

             - Do którego? – zaciekawił się.

             - Tata chciał, żeby do Batorego. Nawet już formalnie papiery szykował…

             - Trudno się dziwić – pokiwał głową.

             - A pan po Batorym?

             - Po Konopnickiej… – wzruszył ramionami.

              - O rany! To pan może zna mojego brata! – chłopak aż podskoczył.

              - Chodził do Konopnickiej?

              - Uczył tam „polaka”…

           Chłopak wymienił nawet imię i nazwisko, ale absolwent Konopnickiej tylko pokręcił głową. Chłopak jednak nie dawał za wygraną.

             - Zaczął zaraz po studiach – objaśnił. – Jakoś tak… będzie od sześćdziesiątego piątego, chyba. Taki niewysoki… Z taką brodą…

              - Broda?! – coś zaświtało w przegrzanej od wrażeń absolwenckiej głowie.

              - Taka długa… I włosy długie… i...

             - Czekaj, no… Pamiętam. No, tak! Rzeczywiście… Faktycznie, że miał na imię Dawid. U nas miał ksywkę Broda… – pokiwał głową. – Taaak… I co u niego?

              - A bo ja wiem? – teraz z kolei wzruszył ramionami chłopak. – Włóczy się centralnie po świecie. Przez jakiś czas był formalnie w komunie…

                 - W komunie?... – zdumiał się.

                 A chłopak znów wzruszył ramionami.

               Nagle obywatel podchorąży przypomniał sobie, że jednak jest tylko podchorążym. I że przyjechał tu z Witkiem, który tam rozpaczliwie walczy o honor jednak oficerski. Więc zajrzał do szoferki. I zaraz wezwał kierowcę.

            - Musimy jechać – rozłożył ręce zwracając się do młodszego brata Brody, a potem uścisnął mu dłoń. – Jak ty masz na imię?

                  Jakub.

                - Jakub? No to na razie… Słuchaj, Jakub, mamy bazę w El Tasa, jakby co. Łatwo nas znajdziesz – dodał i przedstawił się imieniem. – Z tym, że ja… Ja nie jestem oficerem. A właściwie to niby… Zresztą, nieważne. Skomplikowana sprawa. W każdym razie pytaj o mnie. Albo o niego. To znaczy o Witka. No, trzymaj się.

            - A przyjedziecie jeszcze? – chłopak biegł przez chwilę za ciężarówką. I nawet pomachał na pożegnanie.

                     Przyjechali jeszcze. Nie raz. I nie raz jeszcze rozmawiali z Jakubem, który w końcu zaczął nazywać ich panem Witkiem i panem podchorążym. Przyjeżdżali coraz częściej. Przywożąc to, czy tamto. Najpierw z kierowcą. Potem już bez kierowcy. Aż w końcu pan podchorąży zaczął przyjeżdżać sam. A potem zaczął samotnie wyruszać nocą na lewo i na prawo wzdłuż frontu wysuniętych posterunków. Bo zdarzało się, że to właśnie Jakub miewał nocną służbę wartowniczą. Kiedy indziej jeździli sobie z Jakubem za dnia po pustyni. I zaczęli tam mówić o sprawach, o których zwykle nie mówili umundurowani mężczyźni. W każdym razie nie w El Tasa. I nie w Warszawie.

            Wnioski? Bardzo obiecujące. Nie tylko dla spraw tutejszych. Bo na dłuższą metę to i bardziej na północ nie da się żyć na takiej podzielonej ziemi. Ani on tego nie chce, ani Jakub. Tak naprawdę, to nikt tego nie chce. To oczywiste! Czyli wszystko to było po prostu jakiś głupim nieporozumieniem. Ale tak głupim, że aż dziwne, że jeszcze się nie wyjaśniło. Aż do teraz. Bo dzisiaj to przecież całkiem co innego. Zjednoczeni, odprężenie i tak dalej. W każdym razie to już nie potrwa długo. Tym bardziej, że i „tam na górze” nie siedzą sami idioci…

             Tymczasem zjednoczeni byli na razie na dole. Czyli na ziemi. Która wciąż była z jakichś względów podzielona. Nie tylko ta pod kołami. Choć ta może najbardziej.

              - …a potem, pamięta pan podchorąży, był ten mecz, gdzie Tapper nie strzelił karnego … Co tam się działo! I tylko ja się cieszyłem. Ale to tak, że aż mój najlepszy kolega się na mnie obraził… Bardziej nawet niż na Staffana… to znaczy na Tappera…

         - Niestety, strzału Müllera to Tomaszewski już nie obronił – przerwał chłopakowi, uśmiechając się gorzko.

            - No właśnie… – chłopak westchnął. – Jak żeśmy przegrali z „en-er-efem”, to się legalnie poryczałem. Buczałem, jak dziecko. I nasz sąsiad to nawet zawiadomił policję… I przyszli, jak to u nich, czy się tu dziecku nie dzieje krzywda… Ale wstyd! Bo oczywiście nie uwierzyli, że to ja. Taki stary koń? I doszło do tego, że mamie kazali zaprowadzić „siorę” do psychologa na badania… Pan pamięta mecz? Jak zalało tym deszczem boisko!...

                    Pan podchorąży oczywiście pamiętał i ten mecz, i tamten wcześniejszy, i wszystkie inne. Też przecież był starym koniem. A nawet starszym. Więc jak można było zapomnieć strugi lejące się z nieba na niemiecką murawę? I te spływające po policzkach… 

                  - Ale teraz to chyba my wygramy! – chłopak zapalił się. – Co nie, panie podchorąży? Müllera już nie mają. Ani Beckenbauera. A my skład mamy super! Nawet Lubański wrócił! Wygramy?

                 - Może i wygramy…

                - Dla mnie to może być i remis, panie podchorąży. Żeby tylko znowu nie trafić potem na siebie. No bo jak Tomaszewski znowu wybroni karnego, to… To mi tam już legalnie żyć nie dadzą… – zaśmiał się i było widać, że w nie miałby nic przeciwko takiemu legalnemu nieżyciu.

          W ustach chłopaka wychowanego na warszawskich podwórkach owo dziwaczne „legalnie” to formalnie i centralnie nie znaczyło nic. Wiadomo, że „cała Kwiatowa i pół Mokotowa” gadała w taki sposób. I tylko nauczyciele załamywali ręce. Jedna z teorii głosiła, że wszystkiemu – jak zwykle – winna telewizja. Zdarzyło się mianowicie tak, że mały Edzio, który wtedy teoretycznie mieszkał przy Dąbrowskiego i – również teoretycznie – był jeszcze w podstawówce, a któremu nie wróżono żadnej kariery (poza półświatkiem), jakimś dziwnym trafem wygrał konkurs na rolę serialową. I w tym kinowym świecie – jednak! – zaczął robić karierę. Legalnie. Oczywiście dzieciakowi już przed emisją pierwszego odcinka woda sodowa centralnie uderzyła do głowy. I odtąd programowo mylił życie z planem filmowym. A kiedy w przerwach zdjęciowych wracał na podwórko (do szkoły wracać nie miał po co), gadał już tylko listą dialogową tych piramidalnych i kosmicznych scenariuszy. Pisaną na wzór diabli wiedzą czego. No i zaraz zaczęła naśladować go dzieciarnia z sąsiedztwa. Najpierw ta z Dąbrowskiego. Potem z Różanej, Kwiatowej i tak dalej. I wkrótce cały młodociany Górny Mokotów (Fałata nie wyłączając) mówił jak mały Edzio. I wreszcie zaraziło się tą chorobą również drugie pół dzielnicy… Ale czy tak było naprawdę? A cholera wie! W każdym razie tak to sobie tłumaczono. Nie tylko na Mokotowie, zresztą, co okazało się dopiero na studiach. Bo każda dzielnica miała swoich „bohaterów”. Zmieniały się tylko imiona młodocianych roznosicieli serialowej nowomowy. W wersji wolskiej, na przykład, w takiej legendarnej roli występował niejaki Maniuś. (Na Mokotowie bliżej nieznany.)  Inna rzecz, że była też inna teoria. Całkiem odwrotna. Że to nie z ekranu, lecz właśnie na ekran przeniósł Edzio (ewentualnie Maniuś, czy kto tam jeszcze) młodzieżowe listy dialogowe. Ich własne. Owa alternatywna koncepcja nie wyjaśniała natomiast, kto w takim razie wcześniej formalnie wymyślił i zaszczepił te powiedzonka po warszawskich podwórzach… Ale czy to warto spierać się o głupstwa? Czyż i najtężsi filozofowie nie polegli na jałowym rozwiązywaniu odwiecznego dylematu, czy najpierw była kura, czy jajko? 

        No więc w ustach dzieciaka z Fałata owo dziwaczne „legalnie” to „teoretycznie, mianowicie, praktycznie” nie znaczyło nic. Ale to właśnie ono przypomniało panu podchorążemu, że już wcześniej chciał zapytać. Nieformalnie. Tylko nie bardzo wiedział, jak.

              - A ty nie myślałeś, żeby… –  zawahał się. I nie dokończył. (Bo to nigdy nie wiadomo, jaka będzie reakcja. A jakaś pewnie będzie. Zwłaszcza, jeśli dotknąć bez ceregieli. Taka wiecznie drażliwa struna tematyczna. Nie tylko na Mokotowie.)

                Chłopak spojrzał pytająco.

           - No, wiesz… – pan podchorąży ostrożnie szukał słów – żeby legalnie zamieszkać tam… No, po drugiej stronie…

             Chłopak pobiegł wzrokiem za spojrzeniem pana podchorążego na widnokrąg za linią wysuniętych posterunków.

        - Tam? – chłopak szczerze zdziwił się. I zmarszczył czoło. – Przecież ja jestem z Warszawy…

            Pan podchorąży spojrzał na chłopaka. I przeraził się. Jego wzroku. I zaraz zaczął się wycofywać… Z tego głupiego... I w ogóle… I jakkolwiek.

              - No jasne, Jakub! Ja tylko, dlatego że wy… Ale nie w tym sensie, że… No, wiesz… W końcu… nigdy nie wiadomo… – pan podchorąży brnął i brnął, aż zabrnął. I już nie umiał wybrnąć.

            - Przecież, my tam cały czas... – chłopak odezwał się po chwili milczenia. I wyraźnie szukał słów, ale nie mógł znaleźć odpowiednich. – W domu to w ogóle tylko po polsku… Tylko brat nie. Ale on… Z nim to w ogóle… Pan wie, panie podchorąży, że on właśnie tam raz pojechał... No, tam… – teraz to chłopak wskazał wzrokiem za linię wysuniętych posterunków. – On tam próbował mieszkać w takiej ich komunie, no, wie pan…

                 Faktycznie. Przecież były takie komuny po tamtej stronie…

                 - I… – zachęcił chłopaka do konkluzji..

         - I zaraz wrócił. I powiedział, że nie chce mieć z tym wszystkim formalnie nic wspólnego. On się chyba brzydzi mundurem. Każdym… W końcu wyjechał do Ameryki. Tak jakby tam nie było mundurów… Pewnie znowu do jakiejś komuny. Bo nie pisze. Najbardziej to mamie przykro. Ale ja… Panie podchorąży… – chłopak znów spojrzał tak, aż się ścisnęło oficerskie prawie serce. – Przecież ja jestem z Warszawy! Tak jak i pan… Panie podchorąży…

               Pan podchorąży spocił się. Choć nie grzało mocno. A że niebo zaczęło purpurowieć, trzeba było zawracać. Chłopak nawet nie zwolnił. Tylko skręcił kierownicą. I pojechali po wydmach wielkim łukiem.

            Rozmawiali jeszcze czas jakiś. O Warszawie. O komunie. Takiej, czy innej. Ale głównie o piłce. 

        A potem cienie zaczęły się wydłużać. I choć czerwone słońce nie dotknęło jeszcze widnokręgu, zrobiło się jakość tak mrocznie.

           - Panie podchorąży… – chłopak spojrzał mu w oczy. – Jak pan wtedy zapytał… Czemu ja nie po tamtej stronie… To może pan myślał, że ja tu jestem bez przekonania? Że... że jestem jakiś Konrad Wallenrod?

            Panu podchorążemu zrobiło się strasznie głupio, bo o tym właśnie nie pomyślał. Za to zrozumiał, że – raz szarpnięta – struna jakubowa drżała w napięciu. Więc zapewnił chłopaka, że od samego początku było oczywiste, że obaj kibicują tylko biało-czerwonym. Jakżeby inaczej! Emigracja? Też coś! Weźmy właśnie tego Mickiewicza. Albo takiego… Chopina, na przykład. Kogo tam jeszcze? O! – Norwid! A z nowszych?… Hłasko? Jakub nie wie, kto to taki? No, ale oczywiście nie każdy musi znać Hłaskę… To może… Gombrowicz? O! No i w ogóle… Nie, naprawdę, nie ma o czym mówić. Poza tym, co to w ogóle za granica ten cały Bałtyk! Weźmy taki Atlantyk; niby ocean, a przecież mogą polecieć razem do Buenos Aires. A jakby się nie dało, to obejrzą mecz w telewizji. Wspólnie. W Warszawie, oczywiście…

          Tymczasem jechali w całkiem innym kierunku. Chłopak tylko słuchał i tylko kiwał głową. A pan podchorąży, starając się zatrzeć złe wrażenie, plótł dalsze niedorzeczności. Szczęśliwie, zanim zbliżył się do progu wykładów z dziejów narodu i pielgrzymstwa polskiego, poszedł po rozum do głowy. I rozsądnie zamilkł.

           Minęli pustynne skały. Zatrzymali się. Na chwilę. Chłopak uzupełniał paliwo z kanistra. Pan podchorąży odszedł kawałek. Zapalił. I rozejrzał się. Pół widnokręgu było już objęte zupełnym cieniem. 

             - A co tam się mówi u was… – przerwał milczenie – to znaczy, chciałem powiedzieć…  No, tam… gdzie mieszkacie – poczuł, że znów się zaplątał. – Co tam mówią o tym wszystkim… – i skinął brodą ku wyobrażonym w dali granicom pustyni.

             - A co mają mówić… – chłopak odezwał się po chwili, zakręcając kanister. – Wojna to wojna. Ci się tutaj kłócą od trzydziestu lat. O to, kto zaczął. A prawda jest taka, że ci, co zaczęli, to od dawna nie żyją. A ci, co jeszcze żyją, nie umieją skończyć.

          - Myślę, że to trwa znacznie dłużej niż trzydzieści lat – uznał, że małe sprostowanie nie zaszkodzi. – Ze trzy tysiące. Najmniej.

              - No to tym bardziej za długo.

           I ruszyli. Obozu wciąż nie było widać, ale musiał być już niedaleko. Bo minęli jakąś metalową beczkę na wpół zagrzebaną w piachu. Przez pewien czas nie odzywał się do Jakuba. I patrzył tylko na mijane kamienie. Ale potem jednak spojrzał na tamtego. I nagle zapragnął wiedzieć nie „co się mówi”, lecz jakie jest osobiste zdanie chłopaka.

              - A ty? Wierzysz w pokój? – zapytał.

       - Wierzę… – chłopak zawahał się. – Wierzę, że jest lepszy niż niepokój. A pan podchorąży?

            A pan podchorąży kilka dni wcześniej również rozmawiał o pokoju. Regulaminowo. Czyli z szeregowymi i z podoficerami. To i Szefa też wezwał. A właściwie zaprosił.

            - Pana pytam z ciekawości, panie Zbyszku – odpowiedział na pytający wzrok tamtego. – To zostanie między nami.

           - Ja tam o siebie się nie boję, obywatelu podchorąży – stwierdził Szef. – Za stary jestem. Ja tylko myślę, żeby obywatel podchorąży nie napytał sobie jakiej biedy tym całym pisaniem. Przecież tam na górze też nie siedzą sami idioci…

         - Czyli pan nie wierzy w pokój? – obywatel podchorąży zmartwił się. Gdyż miał zaufanie do intuicji pana Zbyszka. W ogóle miał do niego zaufanie. A pan Zbyszek zaufania nie zawodził. Nie obrażał się nawet o to niezwyczajne „pan”. Ani o to poufalsze „panie Zbyszku”. I nie pytał, jak to jest, że obywatel podchorąży jest tutaj tym, kim jest, formalnie nie będąc jeszcze oficerem. Bo pan Zbyszek z niejednego pieca chleb jadł. I przeżył niejedną wiosnę. A nawet niejedno przedwiośnie.

            - Obywatelu podchorąży, ja bardzo dobrze wiem, co się u nas mówi w sztabie. Wielka mi tajemnica! Stosunki z tamtymi formalnie mamy zerwane, tak? Ale jak obywatele pułkownicy sobie popiją to śmieją się z tego całego bałaganu i dziadostwa, a mrugają okiem na tamtą stronę. I tylko szepczą: ale Blitzkrieg! Szepczą i się zachwycają. Jakby było czym…

             - A pan się nie zachwyca Blitzkriegiem, panie Zbyszku? – zdziwił się unosząc brwi. Może trochę zbyt teatralnie. – Przecież pan jest zawodowym…

           - Właśnie dlatego, obywatelu podchorąży. Ja już przeżyłem niejeden Blitzkrieg… Jestem rocznik 28. I jak się zaczęła wojna to ja mieszkałem na Mazurach. Po tamtej stronie. To reszty może się obywatel podchorąży domyślić.

              Obywatel podchorąży niezupełnie mógł domyślić się reszty, która wykraczała poza program. I poza doświadczenie rodzinne. Ale do pana Zbyszka miał zaufanie pełne. I zaufał również tym razem.

        - A bo to tak się właśnie zaczyna, obywatelu podchorąży. Od zachwycania się Blitzkriegiem. Tam też byli tacy, co się zachwycali. Najpierw Blitzkrieg. Potem druty. A potem, ani się obejrzysz, jak... I diabli wiedzą co jeszcze… I tyle w tym Blitzkriegu, że jak się błyskiem zaczął, to potem by się chciało tylko błyskać i błyskać. I tylko końca wojny w tych błyskach nie widać…

          - Może nie będzie tak źle – obywatel podchorąży próbował pocieszyć nie bardzo wiadomo kogo. – Ta wojna też się kiedyś skończy. A tamci raczej nie będą zamykać ludzi za drutami. To przecież nowoczesny kraj. Cywilizowany. Kulturalny naród…

          - Tak, tak, obywatelu podchorąży. Bardzo kulturalny. I miłujący pokój… – w głosie pana Zbyszka wybrzmiało skwitowanie rozmowy. – Mogę się odmeldować?

            Nawet nie musiał. To nie była służbowa rozmowa.

            Obywatel podchorąży nie miał żadnych uprzedzeń. I oczywiście nie wierzył w to, żeby komukolwiek po tamtej stronie linii wysuniętych posterunków mogły przyjść do głowy idee tak niedorzeczne jak polityka rasowa, wysiedlenia, czy budowa zamkniętych murami gett dla tych, którzy przegrali. Inna rzecz, że też nie podzielał zachwytu sztabowców nad Blitzkriegiem. I śmieszyła go ta cała zakompleksiona dziecinada z konspiracyjnym puszczaniem oka. I te uwagi typu „patrz pan, jak to te nasze z Nalewek umieją dzisiaj dopieprzyć…”

             - Takie one „nasze”, że to myśmy właśnie wypieprzyli ich z tych Nalewek – stwierdził kiedyś jawnie Witek w towarzystwie tamtych konspiratorów. Bo też nie lubił oficerów operacyjnych.

           Obywatel podchorąży nie brał udziału w dyskusjach sztabowych. Ani w dyskusjach nad odcieniami znaczeniowymi „naszości”. Z kimkolwiek. Nawet z Witkiem. I z politowaniem odnosił do tych, którzy dyskutowali zawzięcie. On sam znał prawdę. I to mu wystarczało. To była taka jego mała tajemnica. Własny wkład w badania nad naturą ras ludzkich. Nie wstydził się własnych odkryć. Ale też ich nie ujawniał. Bo nie uważał, aby były warte czegokolwiek poza wzruszeniem ramion.  Nie wiedział dokładnie, kiedy to się zdarzyło. Zresztą, nikt z rodziny nie wiedział. W każdym razie, to musiało być jeszcze przed pierwszą Insurekcją. Możliwe, że za Konstytucji Majowej. Nawet nie wiadomo dlaczego. Może chodziło o awans społeczny? Może o przekorę? A może właśnie o to, żeby umrzeć z bronią w ręku? Na polach tych samych bitew, na których umierali współobywatele? W obronie śmiertelnie chorej starej Republiki? W każdym razie, wśród tych niewielu rodzinnych pamiątek ocalałych wśród pożarów i wysiedleń, zachowała się metryka parafialna z czasu tamtego pierwszego powstania. W zestawieniu z innymi zakurzonymi osobliwościami uzasadniała przypuszczenie, że wcześniej, z obrzydzeniem, jakim obdarza się wszelkich odstępców, wykreślono dane jego przodków z ksiąg, prowadzonych w innej gminie wyznaniowej. I tyle. Bo potem wszystko się zmieszało i wymieszało. I nikt by nawet o tym nie pamiętał, gdyby nie pretensjonalna tradycja nadawania każdemu dziecku płci męskiej jednakowego starożytnego imienia. Taka sentymentalna pamiątka bez żadnego mistycznego znaczenia. Ani grzała, ani ziębiła. Nawet w czasie okupacji. Bo według dokumentów honorowanych przez nowe przepisy, rodzina miała nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek przebywania po tej, a nie po tamtej stronie muru. W końcu nawet Niemcy przestrzegali tych swoich idiotycznych ustaw rasowych. I nie po to dłubali przy uściślaniu kryteriów, aby ludzie sami mogli sobie potem wybierać, czy wolą spacerować po Polach Mokotowskich, czy po Nalewkach. Dlatego, gdy do dziadka, który też nosił owo starożytne imię, przyszła pewnego dnia jakaś świnia z nadzieją na łatwą kasę, dziadek kulturalnie kopnął sam środek świńskiej dupy. I jeszcze wezwał granatową policję. I nawet, gdy – po kolejnym przegranym Powstaniu – dziadka w końcu zamknięto za drutami, to też nie po to, aby truć go gazem. Żadne tam auschwitze, treblinki, czy majdanki. Ot, polityczny. W bawarskim Flossenbürgu. Czyli tylko taka tam praca niewolnicza. I wyzwiska. I bicie. I głodzenie… Za to te krajobrazy!... I nawet pożegnano go tam po chrześcijańsku. Czyli na szubienicy.

        Podobnie jak dziadek, on również nosił owo starożytne imię. Z tym, że u niego występowało jako to drugie. Inna rzecz, że koledzy kiedyś je wypatrzyli w legitymacji szkolnej. I choć nikt z nich nie rozumiał, co oznacza, wszyscy odtąd sobie z niego żartowali. Bo rodziło skojarzenia niepoważne. Najpierw z ulizanym motylkiem, wyrysowanym w studiu filmowym jednego z bratnich krajów. Co od biedy dałoby się jeszcze znieść, skoro animowanemu bohaterowi można było w zasadzie zarzucić jedynie, że smutny. I że fruwa z kwiatka na kwiatek. Niestety, kiedy w trakcie studiów okazało się, że jego blond włosy i jasne oczy podobają się nie tylko koleżankom, ale i niektórym kolegom, a nawet jednemu z wykładowców, wyciągnięto mu to drugie imię jako pierwszą ksywkę. I tak już zostało. Bo właśnie w tamtym czasie zaczęło w kulturze masowej nabierać posmaku wyłącznie erotycznego. I znowu wskutek pewnego filmu. Którego zresztą nie widział ani on, ani żaden z kolegów.

              Przez dłuższy czas wzbraniał się przed oswojeniem nieużywanego imienia. Ale potem wzruszył ramionami i wrócił do zajmowania się swoimi sprawami. Czyli głównie do złoszczenia się na ogólny kształt rzeczy zastanych. Na wyborze metody prac naprawczych zaważyło być może spotkanie z wykładowcą „doktryn”. Był to dziwny facet. W czasie jakiejś poważnej dyskusji seminaryjnej o perspektywach rozwojowych socjalizmu oświadczył, że w socjalizm nie wierzy i ma szczerą nadzieję na jego rychły koniec. Gdyż „socjalistą nie jest, nigdy nim nie był i nie będzie”. Cisza się zrobiła, że strach było oddychać. A ten spokojnie wyjaśnił, że nie wierzy w socjalizm, gdyż jest komunistą. I tym przeraził ich chyba jeszcze bardziej. A był tam z nimi na roku taki picuś, który każde wakacje spędzał w Paryżu. Zdaje się, że kawał pozera i mitoman. Chociaż… diabli wiedzą. Może i naprawdę któryś z jego przodków, czy jakichś bocznych pociotków, był tym napoleońskim marszałkiem... W każdym razie miał taką manierę, że gdy ktoś przedstawił mu się nazwiskiem niezakończonym na „ski” lub „icz”, to wydymał wargi. Być może robił to nieświadomie. A gdy nazwisko kończyło się trochę lepiej, zaraz pytał o herb. I – widząc zakłopotanie zapytanego – znów wydymał wargi. Oczywiście, jak opowiadał o Paryżu, to zawsze w tym stylu, że Olo Lanckoroński to to, a Lala Sapieha to tamto. I tak w koło macieju. I stale przerywał tamtemu wykładowcy. Raz, na przykład, dość zaczepnie zapytał, czy „pan doktor nie uważa, że podczas uroczystości uczelnianych nadużywa się pojęcia Socjalistyczna Ojczyzna?”

          - Tym bardziej – picuś cedził słowa, wydymając przy tym po swojemu wargi – że w stosunku do niektórych studentów jest to po prostu „nie comme il faut”.

              I wysyczał przez te wykrzywione usta, że „nie wie jak pan doktor”, ale on sam nie urodził się w „pe-er-elu”. I oczywiście, jak to on, czyli takim niby mimochodem, coś tam tam zaczął pieprzyć o francuskim systemie żłobkowo-przedszkolnym. A wykładowca nie pozostał dłużny i kąśliwie zauważył, że i jego ojczyzną nie jest „pe-er-el”, jako że z racji czasu i miejsca urodzenia przysługuje mu tylko Ojczyzna Generalna Gubernia. Studenci pokładali się w ławkach ze śmiechu. A ściślej ci z nich, którzy mieli serdecznie dosyć wywyższającego się chama. A niedługo potem czara przelała się zupełnie, gdy w czasie wykładu z ideologii oświeceniowej ten wskoczył na swojego ulubionego konika bonapartyzmu i coś tam bez sensu wtrącił o tym, jak to ten jego przodek, czy pociotek, „samemu Napoleonowi zwracał uwagę, że…” Wykładowca natychmiast uciął rozwój tych rewelacji, stwierdzając, że zupełnie go „nie obchodzi, jakich czynów nikczemnych dokonał którykolwiek z przodków któregokolwiek ze słuchaczy”, i że bardzo zajmuje go natomiast „kwestia wiedzy i intencji tu obecnych względem świata współczesnego oraz przyszłego”. I polecił, aby skupić się już tylko na tym, „niezależnie od tego, jakimi herbami ozdobiono kiedyś czyjeś chuje i niezależnie od tego, gdzie dziewięć miesięcy później przebywały zaszczycone przez nie damy”.

               Owo zdarzenie podzieliło studentów zasadniczo na dwie grupy. Jedna podpisała się pod skargą do rektora. Na wykładowcę, rzecz jasna. Grupa druga podpisała się pod – kierowaną w niejasnym kierunku – skargą na tę pierwszą. I tylko przyszły obywatel podchorąży nie zapisał się chlubnie na żadnej z owych kart kroniki akademickiej, skupiając się na pogłębianiu wiedzy oraz objawianiu zupełnie przyzwoitych intencji. Zwłaszcza względem kształtu rzeczy przyszłych. I mimo upływu kolejnych lat, raczej chudych niż tłustych, nadal starał się mieć intencje w jak najlepszym stanie. A dawne proste recepty na naprawienie świata? Zapewne jego wiara w ich moc magiczną osłabła, ale przecież nie na tyle, aby nie dostrzec sensu w rozmawianiu o pokoju. Zwłaszcza z ludźmi poubieranymi w mundury. Więc gdy przeprowadził tego właśnie rodzaju konsultacje społeczne w bazie El Tasa, następnego dnia ich wyniki zostały przedstawione w odpowiednim raporcie. Jego treść była może nieco naciągnięta, ale w każdym razie nieszkodliwa, skoro zamykała się w formułach, że „wśród żołnierzy panuje powszechne przekonanie o słuszności polityki zaangażowania w powstrzymanie dalszego przelewu krwi…” itd., itp.

           To było niecały tydzień przed tym, jak usłyszał, co o pokoju i niepokoju sądzi Jakub. A jak już usłyszał, to pożałował, że już oddał tamten raport. Bo teraz – po prostu – zacytowałby Jakuba.

           - Zgadzam się z tobą – stwierdził. I uśmiechnął się do chłopaka.

           A potem spojrzał w niebo.

           - Zdążymy przed nocą?… – zaniepokoił się.

           Zanosiło się na noc chmurną. 

           Zdążyli.

           W obozie było jakoś inaczej. Jeszcze nie rozumiał, co to takiego, ale czuł, że coś się stało. To było widać w ogólnym ruchu. W pośpiechu. W innego rodzaju szumie słów. I w innych spojrzeniach.

             I w końcu sam zobaczył.

           Tamtych było dwoje. Mężczyzna w wieku niemożliwym do ustalenia. W łachmanach, których dawna barwa była niemożliwa do odgadnięcia. Z wyrazem twarzy zdradzającym rozpacz niemożliwą do wyobrażenia. Dziewczynka była wychudzona. Niemożliwie wychudzona i niemożliwie brudna. I patrzyła oczyma niewidzącymi, za to niemożliwie ogromnymi. I jakimś cudem płynęły jej z tych oczu łzy. Ale skąd te łzy w odwodnionym ciele? Może właśnie to ten cud?

        Oboje milczeli. Nie reagowali na głos. Ani na dotyk. Skrajne wyczerpanie. Apatia. A wokół grupa bladych chłopców w pustynnych mundurach. I szepczą między sobą. Jakby wstydzili się. Że tacy piękni. Tacy czyści. Jasnowłosi. I że do tej pory mówili dużo i głośno. No to teraz tylko mrugają tymi swoimi młodymi błękitnymi oczyma. I gniotą w rękach równie błękitne czapki. Któryś z nich próbował dać taką czapkę dziewczynce. Prezent na powitanie. I nic. Zupełnie nic.

         Podszedł. I - nie wiedzieć czemu - też zdjął czapkę. I dopiero po chwili zobaczył polską ciężarówkę. Stała niedaleko. Kierowca uprzątał szoferkę. Był też ich lekarz z Ismailii. Major.

           Przywitali się z oddając honory.

       - Pan tutaj, kolego? – zdziwił się tamten. Znali się tylko z widzenia. Facet był, jak na starszego oficera, całkiem sympatyczny. I nawet nie wytknął młodszemu koledze kompromitującego salutowania się do „pustej głowy”.

           - A tak, miałem tu… pewną misję – odpowiedział wykrętnie.

           Wyszło nieszczerze. Ale lekarz nie od dzisiaj służył w armii. Więc nie pytał o nic więcej, uznawszy najwidoczniej, że tak będzie lepiej dla nich obu. Tym bardziej, że nie znał odpowiedzi. I prawdopodobnie doszedł do rangi majora właśnie dlatego, że miał zwyczaj niezadawania zbyt wielu pytań. Więc tylko kiwnął głową, bo bardzo nierozsądnie byłoby w tym wieku zmieniać przyzwyczajenia.

        Tymczasem jeden z tych jasnowłosych chłopców już niósł dziewczynkę do szoferki. Zakurzony mężczyzna próbował iść obok. Ale w końcu upadł. A właściwie padł. Na kolana. I zdaje się, że zaczął płakać. A i obywatelowi podchorążemu też jakoś dziwnie zwilgotniały oczy.

           - Dokąd z nimi, obywatelu majorze? – zapytał. Bo sam miał zwyczaj zadawania pytań. Zwłaszcza wtedy, gdy odpowiedzi nie znał.

             - Do bazy. A stamtąd do Ismailii. 

             - Aha – podchorąży pokiwał głową. – A potem?

             - A diabli wiedzą… – lekarz wzruszył ramionami.

             - A czy wiadomo chociaż, skąd oni się właściwie wzięli?

         Lekarz spojrzał na niego z niedowierzaniem. A potem westchnął, pokręcił głową i zniknął gdzieś za wozem.

         Ale młody kierowca, który stał obok, był najwyraźniej nauczony, że na pytania starszych stopniem odpowiadać należy.

        - Jak to skąd, obywatelu podchorąży?… Ano, stamtąd… – i wskazał na widnokrąg za frontem wysuniętych posterunków.

            A tam nie było nic.

          - Stamtąd?! – obywatel podchorąży z nieudawanym zdziwieniem odwrócił głowę. – Ale to do nas?...

        - Ja tam nie wiem, obywatelu podchorąży, ale mnie się widzi, co oni uciekali… – kierowca naraz ściszył głos i rozejrzał się. – Do Egiptu… Ja to myślę, że oni mogą być aż z…

        - Nie słuchajcie go, kolego – przerwał lekarz, wychodząc zza wozu. – Naczytał się chłopak książeczek dla dzieci i gada głupoty. A prawda jest taka, że to niemożliwe. Po prostu za daleko. Nie doszliby. A osiołka przecież z nimi nie było…

            Lekarz coś tam chyba jeszcze chciał dodać, ale on już nie słuchał. Odwrócił się gwałtownie i poszedł do tego namiotu, nad którym górował maszt radiowy. I wszedł bezceremonialnie.

              ‘’It’s a long way. Shouldn’t we call Aussie? I mean… their helo…’’, zapytał bezczelnie. I aż się sam zdziwił tej śmiałości.

           A oni się nie zdziwili. Też byli zdenerwowani. Bo też nie mieli takich doświadczeń. Ani procedur. Ale już to wyjaśnili. I jemu też wyjaśnią. Grzecznie. Że może to i dobry pomysł z tym australijskim śmigłowcem, ale to niemożliwe. Za blisko granicy. Poza tym i tak za późno. Noc. Na dodatek chmurna. I bezksiężycowa.

          Chciał jeszcze zapytać, czy będą szukać. I już nawet ułożył zdanie ‘’And what about the mother?’’ Bo wydało się, że tak to musiało wyglądać. Czyli ojciec, dziecko, matka. No więc, gdzie ta matka. (Wstyd przyznać, ale losem osiołka to chyba wcale się nie przejął.) Jednak, zanim zapytał, opamiętał się. Przeprosił. I wyszedł.

        Polska ciężarówka już odjechała. Widać było tylko kurz wzniesiony nad drogą. A w miejscu, gdzie klęczał – a może też i płakał – tamten mężczyzna, został sam rozgrzebany piach.

         I tylko tyle? Ano, tyle.

         Wyciągnął paczkę papierosów. Sport. Zapałka pękła. Druga zgasła. Trzecia tylko ślizgała się po drasce. Wreszcie udało mu się zapalić. A właściwie odpalić. Ogień podał mu, zdaje się, że Jakub. Albo ktoś podobny.

       Rozejrzał się.

       Pozornie wszystko wróciło do normy, ale coś było nie tak. Inaczej jakoś. Czegoś brakowało? I jeszcze ta cisza. I ten nagły bezruch. Jakiś taki beznadziejny zupełnie. Całkiem nie tak, jak być powinno.

       Niby było szaro. Ale przecież nie aż tak, aby w szarości ukryć twarz. A pod nią uczucia. I ich eksplozje. Niemęskie. To tylko chwila słabości – pocieszał się. Zaraz przejdzie. I nagle zawstydził się. I przestraszył. Że zaczną go pocieszać. Na szczęście nie zauważyli. A może tylko udawali, że nie widzą? A może nie udawali? Bo może wcale nie przyglądali się? Może sami przeżywali swoje pierwsze chwile słabości? 

           I wtedy odszedł. Tak po prostu. Nie pytając nikogo o pozwolenie. Jego też nikt o nic nie pytał. Ani nie zatrzymywał. Pewnie przeoczenie. A może mieli go już serdecznie dosyć?

          Szedł, szedł, szedł…

        Przeszedł przez jakieś wydmy. Minął jakieś ostre kształty. Skały pewnie. I naraz zrobiło się ciemno. Po jakimś czasie wydało mu się, że chodzi w kółko. A może jednak nie w kółko? A może nawet zaszedł za daleko? Stanął.

         A jak już się zatrzymał, to zaczął myśleć. Że nie zabrał termosu z herbatą. Manierka z wodą? Została w wozie. Czapkę też gdzieś zgubił. Może w tamtym namiocie? Cholera!... Wszystko nie tak! Powinien mieć: herbatę w termosie i wodę w manierce. I oczywiście powinien był wyjść z obozu na godzinę przed wschodem słońca. To co, wracać? Ale w którym kierunku? Czekać? Do świtu? A ile to będzie godzin? Dwanaście? Chyba więcej. Nigdy nie był dobry z ruchów Ziemi. Zresztą właśnie za nie, a ściślej za ich nieznajomość, dostał pierwszą „lufę”. To było z geografii. Facet był nienormalny z tym górowaniem Słońca na południkach. A może na równoleżnikach? I z tymi kątami nachylenia promieni słonecznych w zależności od pór roku. Dali dziadowi przezwisko Dobry Wieczór. Przez przekorę. I – na wypadek deficytu owej dobroci – zaczęli się uczyć. A niektórzy to chyba nawet zaczęli coś niecoś rozumieć z tych całych ruchów… Zaraz… No, jak nic, dwanaście godzin… Z hakiem… – westchnął. Czyli jeszcze pamiętał. Ba! „W końcu… Dobry Wieczór!” – tak przecież odpowiedział chłopakom, gdy zapytali, czy na półrocze dostał –  w końcu – tę wymarzoną tróję.

         Dwanaście godzin! Sporo. Gdyby miał latarkę mógłby poczytać… Latarka? Jest! A tomik poezji? Owszem. Pełne „piwowskie” wydanie kieszonkowe – to samo, które zdobył spod lady w Prusie na Krakowskim i zabierał na pustynię, aby czytać o zmierzchu i świtaniu – tkwiło w bezpiecznym miejscu, czyli w kieszeni raportówki. Tyle, że raportówka też tkwiła w bezpiecznym miejscu, czyli na tylnym siedzeniu samochodu. Czyli sobie nie poczyta… To może by tak z pamięci? „Przede mną pola milczące Kartagi, wciśnięte między dwie zatoki morskie – grunt pogarbiony, zdziczały i nagi, po którym przeszły pęki rózg liktorskie”… I co dalej? Od tylu lat smakował język niegdyś objawiony na polach Kartagi. I melodię pól owych, ich rytmy oraz przedstawienia widmowe. A kiedy próbował odtworzyć je z pamięci, zawsze wychodziła tylko ta pierwsza zwrotka. Jeszcze gorzej, gdy zaczynał recytować na pobojowisku. Zaczynało się od chłodu. Tak, na pewno na początku był chłód… Pomyślmy: Chłód… Chłód… I dalej już nic. Zero. Formalna tabula rasa… I nawet gdyby nie był tu sam, to i tak nie dałoby się ruszyć pamięciowo z tekstem. Bo, choć wydaje się to statystycznie nieprawdopodobne, nie spotkał dotąd nikogo, kto kiedykolwiek znałby tamte strofy. Nawet Witek, który czytał wszystko co można, a na dodatek całą zakazaną resztę, nie miał pojęcia, że coś takiego istnieje w polskiej literaturze.

     - Ty! – Witek zawsze wyrażał się nieregulaminowo. Nawet po subtelnej lekturze, podsuniętej przez podwładnego. – Przecież to pobojowisko to jakby kruki i wrony… Czyli ten skurwysyn Żeromski po prostu bezczelnie zerżnął…

       Tak, Witek wyrażał się, jak się wyrażał. Ale przynajmniej się nie śmiał. W przeciwieństwie do kolegów z klasy, którzy nie czytali niczego, poza Tytusem i Żbikiem. I oczywiście pukali się w głowę. I nawet dziewczyny się śmiały. Mimo że przecież same czytały wiersze. A zdaje się, że nawet pisały. Tyle, że kochały się w Baczyńskim. Bo i piękny, i bohater, i zginął młodo. I na dodatek w Powstaniu. I odpowiadając na „polskim” na pytania o życiorys, pieściły w ustach to Powstanie. Ściszając głos. I wzdychając… Jakby same biegały z meldunkami. Powstanie… Wielkie rzeczy – powstanie! Jego bohater baśniowo-tęczowy też walczył w Powstaniu!

          Czy mamy w ogóle jakieś lektury, których autorzy nie brali (albo przynajmniej nie próbowali wziąć) udziału w jakimś powstaniu?... – uśmiechnął się przypomniawszy sobie listę własnych lektur. Zupełnie pozaszkolnych. Z którą zawsze było źle. A na studiach to nawet gorzej. Wypadało czytać już tylko Herberta. Ostatecznie Leśmiana. A on?...

        -  No, coś ty?! – jeden z kolegów przyłapał go w tramwaju nad tekstem. I prychnął, gdy obejrzał okładkę. Bo zauważył nazwisko autora. – No nie, no!... Baśń?... 

          - Od kolebki biegła za mną… –  szepnął i na wszelki wypadek też wybiegł. Z tramwaju. Gdyby przyłapano go czytającego Marksa, szydzono by mniej. A w poplątanym świecie studenckich wartości może nawet by podziwiano. Albo bano się. A w każdym razie uważano by za czytelnika poważnego. Bo wierzącego w misję naprawy świata. Przy pomocy lektur nienaiwnych. Naprawa świata... Jak się chce naprawiać świat według recept literackich, to jakakolwiek baśń nie wydawała się biblią gorszą od Manifestu, czy Kapitału. „Każda książka –  zawyrokował Witek w jednym ze swych pijackich wynurzeń – jest w gruncie rzeczy oszustwem. Taką małą ucieczką od tego całego wielkiego gówna”. No tak… – uśmiechnął się, i tym razem już nawet nie tak gorzko, wspominając swoje ucieczki. I pościgi…

        Czyli?… Od kolebki biegła za mną czarodziejska baśń tęczowa… Wysilił pamięć i… I szeptała wciąż do ucha melodyjne zaklęć słowa. Urodzona nad wieczorem z cichych gawęd mych piastunek, spała ze mną…

           Spała? Ze mną? Czy aby na pewno? Tak, na pewno spała. Ale to ze mną?...

           Nie zapamiętał chwili, w której zasnął.

       Przez długi czas wydawało mu się, że nie śpi. A może rzeczywiście nie spał, a tylko potem zdało mu się, że jednak zasnął? Nie było jasne, co mu się śniło.

         Może Einstein? A może tylko Ajnsztajn. Niewykluczone, że w były lody w budce. Czy je kupił? To bardzo prawdopodobne. Tylko skąd u niego pieniądze? To wszystko było bardzo niejasne. Ale pomarzyć zawsze warto. Więc marzył. Wędrując, zdaje się. Tyle, że nogi miał jakby przyklejone do ziemi. I jakieś go fale objęły w końcu. Morza wzburzonego? Purpurowego? To by się nawet zgadzało. Ale nie zdziwiłby się, gdyby morze wcale nie było czerwone. I gdyby - zamiast niego - otworzyły się jakieś wąwozy brylantowe między górami. Nie z piasku wzniesionymi, a ze szkła. I kroczyłby w ich blasku oślepiającym. Niosąc kwiat paproci ku polom pustynnym. I zobaczyłby, jak zbliża się burza ogniowa. A może to on tylko zbliżałby się do pożaru. Aby w kręgu płomieni zobaczyć rzymskiego jeźdźca. Pobladłego na ruinach starożytnego grodu. Smutny rycerz chwieje się w siodle. Upada. I to już koniec. Czy tak było ? O tym śnił? Nie pamiętał.

           Obudził go chłód.

          Nie, to nie tak. Czyli na początku to jednak był nie chłód. Raczej ziąb. Przenikliwy. Do samego dna.

           Otworzył oczy. I zobaczył nic.

         Nicość nie miała żadnego kształtu. I żadnej barwy. Nie istniała przestrzeń. I nie istniał czas. Dlatego nie wiadomo, czy czas jakiś upłynął, zanim wreszcie zrozumiał, gdzie jest. Ale nie był pewien, dlaczego jest. Ani po co. A w głowie nieznośny ból. Jakby zatrucie. Nikotyna? A silniej od bólu czuł tę nicość ogólną. Bez czasu. I przestrzeni.

           Znał to wszystko. I pamiętał, co się stanie. Drżąc z zimna, wytężył wzrok. Czas jeszcze nie płynął i przestrzeń jeszcze się nie zmieniała. Ale on już wiedział, co się zdarzy. I czekał.

          To zawsze zaczynało się nieuchwytnie. Czas poczynał płynąć nagle. Bez zapowiedzi. I od tej chwili przestrzeń też zaczynała się zmieniać. Tylko świadomość wiecznie nie nadążała. I pozostawała bezwładną w pułapce otępiałych zmysłów. Za każdym razem obiecywał sobie, że właśnie tym razem uchwyci tę kluczową chwilę przejścia, ale to się nie udawało nigdy. I teraz też się nie udało. Bo nagle spostrzegł, że proces stworzenia już trwa na dobre. I że z owej nicości poczęły się już i barwy, i kształty. Najpierw objawiła się czerń. Jako tło czegoś bledszego o ton. I jako plama na tle o ton bledszym. A potem z czerni i z szarości zaczęły formować się kształty. Było w tym coś z magii ciemni fotograficznej, gdzie na czystej karcie zanurzonej w przezroczystym roztworze rodziły się plamy i kontury obrazów. Z niczego. To tylko widma – stwierdziła kiedyś niepokojąco ich babka od chemii.

       Śledząc zarysy rzeczy ukrytych rozwijał wzrok. I wyostrzał umysł. I niemalże nie oddychał w tym napięciu. Tylko zęby szczękały z zimna. A widma gęstniały lub rzedły, stwarzając nieudany świat po raz kolejny. Najpierw oddzielały dzień od nocy. Potem niebo od ziemi. I wreszcie zaludniały pustynię pierwszym człowiekiem. Ów dopiero teraz dostrzegł, że siedzi w jakiejś rozpadlinie skalnej, oparty plecami o rudą ścianę.

           I nagle usłyszał jęk.

       Wiatr? A może to ta legendarna skała śpiewająca? Czyli dziwne zjawisko fizyczne, o którym opowiadano, a w które jakoś nie bardzo wierzył? Choć może to i prawda z tym zaśpiewem, zaklętym w martwej materii. Jakiś mechanizm miecha kamiennego? Rozprężanie się gazów wewnątrz skał zwietrzałych? Może pod wpływem nagłej zmiany temperatury? A może to kurczenie się, czy napinanie samych skał?

      Jęk powtórzył się.

     Nie – jednak nie wiatr. I nie śpiew skalny. Tylko najprawdziwszy jęk. Żywego stworzenia.

     Zerwał się na nogi. Wstrzymał oddech. I znów to usłyszał. I przeraził się. A potem – zawstydził. Bo czego tu się bać? Poza tym ma pistolet… Chyba. Sprawdził. Ma. Inna rzecz, że do człowieka przecież nie strzeli. Bo i po co. Zresztą broń miał tylko dla prestiżu. Jak każdy. I – też jak każdy – miał zakaz jej użycia.

        Chyba, że to jakieś dzikie i niebezpieczne zwierzę. Tylko skąd tu zwierzę?

       W końcu ruszył. Za jękiem. Najpierw powoli. Potem nieco szybciej, choć nadal ostrożnie. A wreszcie szedł już całkiem zwyczajnie. Nawet z zaciekawieniem. I nawet cieplej mu się zrobiło od tego marszu.

      Zobaczył ich po drugiej stronie wąwozu. Nagle. I tak jak szedł, tak go w pół kroku zamurowało. I zastygł w słup soli.

          - To niemożliwe – szepnął. – To się nie dzieje naprawdę…

          Ale skoro niemożliwie i skoro nie dzieje się naprawdę, to dlaczego musi przekonywać o tym samego siebie. I do tego szeptem? I dlaczego zaczął znowu dygotać? No nie, to pewno z zimna. Na pewno? Zakiełkowała w nim myśl, że – po prostu – jeszcze się nie obudził. Ot śpi i śni sobie. Tę myśl wyparło podejrzenie, że może, jednak – również tak po prostu – zwariował. Bywa tak przecież. Człowiek jest sobie normalny, aż pewnego dnia normalnie wariuje i jest nienormalny. To się zdarza. Na przykład tak było z jego ojcem. Dziedziczne?

          Czyli śni tutaj lub zwariował. Każda z tych możliwości byłaby wyjściem honorowym. Ale w końcu je odrzucił. I się poddał.

            - Matko Boska – szepnął. Tylko tyle przyszło mu do głowy.

          Ja nie pamiętam łaciny – jęknął w duchu. Bo z łaciny miał teraz w głowie tylko to jedno Ave… I zaraz puknął się w tę głowę. Jaka łacina?! Tego by jeszcze brakowało! Ładnie by to wyszło – zagadać łaciną… Równie dobrze można byłoby w okupowanej Warszawie koić zapłakaną matkę pieszczotliwym: Ruhe! I wabić jej dziecię przywołaniem: Los! O Święta Madonno!...

           A Madonna z dzieckiem siedziała sobie wśród skał. Była dokładnie taka, jak powinna. Trafiona bezbłędnie. W kształcie i gestach. Jak u Michała Anioła. A może to było u Dürera?

            Stał i stał. Wstyd! No bo czemu nie mówi do niej? I nie podchodzi? Jakby boczył się.

           No! – dodał sobie odwagi. – Nie stój tak! Idźże do niej! Przywitaj się. Byle nie po łacinie – starał się myśleć logicznie. – Moment… Oni tam zdaje się po grecku… No jasne, że po grecku. Skupił się. Puella uczyła ich greki przez całe dwa lata. Tyle, że dziewczyna była stanowczo zgrabniejsza od starożytnych znaków. I ciężko było skupić się właśnie na nich. Jak to powinno brzmieć? Hajre Ma-rija? Przypuśćmy. Ale co dalej? No, co dalej…

        A ona dalej siedziała wśród skał. Z głową okrytą chustą. W sukni długiej i ciemnej. I miała oczywiście śniadą twarz. I tuliła w ramionach ciało dziecka. A naprawdę mężczyzny. Nie wyglądał na swoje trzydzieści trzy lata. Prędzej osiemnaście. Góra dwadzieścia. Ale poza tym też był dobrze trafiony. A bok to miał trafiony stuprocentowo. Tylko że krew zdążyła już zakrzepnąć. Więc oczywiście nie była czerwona. Tylko rdzawo-czarna. Jak to zakrzepła krew.

         No, dobra, niech będzie Hajre Marija. Akcenty na pierwszą i czwartą sylabę, zdaje się. Na pierwszą. I na czwartą – powtarzał sobie szeptem. I próbował ułożyć ciąg dalszy. I co? I nic. Jak zwykle nic…

           A ta siedzi jakby go nie było. Tylko już nie szlocha. I tuli to dziecięco-męskie ciało.

        Wciąż nie podchodził do nich. No, dobra: wstydził się tej swojej nieznajomości greki. A nigdy nie wierzył w to, w co wierzono w domu, czyli że ona w zasadzie to tylko po polsku… Z drugiej strony, czemu nie spróbować? A co ma do stracenia?…

      I postanowił podejść. Jednak. Tylko że przy pierwszym kroku poślizgnął się na pochyłym kamieniu. Upadł prawie. A potem, tak po prostu – sam nie rozumiejąc, jak to się stało – zupełnie otrzeźwiał. Ale tak, jakby podstawiono amoniak pod nos. I już wszystko jasne. Również to, że nie będzie musiał wstydzić się braków w wykształceniu klasycznym. I dukać w którymś ze starożytnych języków. Ale wstyd został. Że dał się nabrać. I że był aż tak naiwny.

          - Rany boskie… – jęknął.

          I podszedł. Ostrożnie. Nawet bardzo ostrożnie. Żeby nie przestraszyć.

        Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków od jej stóp. Uniósł prawą dłoń. I rzekł “I came in peace”. I  od razu usłyszał, jak przemawia przez niego samolubna pycha: ja przybyłem, ja przyniosłem pokój. „Ja” i „ja”. Wiecznie „ja”! Cholerna składnia germańska z tym wywalaniem samolubnych zaimków na początek zdania. A on – czego, jak czego – ale pychy nie znosił. W żadnej postaci. Ani tej ciągnionej z chujów herbem zdobionych, ani tej opartej na zawłaszczeniu prawdziwszej miłości prawdziwszego boga, ani – wreszcie – tej wynikłej z przypisywania sobie wielkości z racji małych czynów, które są podstawową powinnością każdego człowieka. 

          Był już na studiach, gdy nastała moda na czytanie o Piłacie. Uległ jej któregoś wieczora. Z ciekawości. A gdy zaczął, już nie zasnął. I śledził nocą przypadki nieustraszonego kawalerzysty, którego awansowano na piątego prokuratora Judei. A ów rzekł pod niebem rozdartym błyskawicami, że najnikczemniejszą z ludzkich ułomności jest tchórzostwo. Otóż nie, panie prokuratorze – kiwał głową, ocierając z kart powieści upadłe na nie łzy – najpodlejszą z człowieczych przypadłości jest pycha! – matka niewyrodnej pogardy… 

      Nie. Nie będzie teraz przypisywać sobie wyjątkowości. I twierdzić, że sam uczynił cokolwiek. Zwłaszcza, gdy sam nie uczynił i nie mógł uczynić niczego.

       ‘’In fact we all, the men now united, came in peace”, sprecyzował, zabierając głos w imieniu zjednoczonej ludzkości. Cały czas z tą uniesioną dłonią.

           ‘’I’m one of them… I’m… a… I’m Soldier Blue”, dokończył po krótkim wahaniu. I zaraz pożałował, że na dowód nie może okazać tamtej czapki. Albo chociaż karabinu.

        To pan Zbyszek wpadł na ów genialny pomysł, aby względem tutejszej ludności chłopaki legitymowały się bronią. Bo rozsądnie zakładał, że – ani żaden z osobna, ani wszyscy razem – i tak już nie nauczą się „tego tutejszego gadania”. Więc udzielał pośpiesznych korepetycji werbalno-migowych na wypadek „jakby doszło co do czego”.

           - My tu mamy a-ka, tak? – tłumaczył, stojąc przed szeregiem kompanii. – A tamci mają amerykańskie... A zresztą, wy i tak nazwy nie zapamiętacie. No więc, ci tutaj boją się tylko tamtego gówna. A każdy człowiek z kałachem to ich przyjaciel. No więc, jakby doszło co do czego, to trzeba z daleka krzyczeć „frent”, co właśnie znaczy przyjaciel. Żeby ludzie się nas nie bali, tak? I jeszcze trzeba trzymać automat wysoko nad głową. O, tak. Wtedy z daleka będzie widać co i jak. Tylko żeby mi tam który nie kładł paluchów na spust! – pogroził pięścią. Poza tym, przypomniał, że „w ogóle, jak u którego zobaczy, że ma nabite a-ka, to gówniarza z miejsca do domu!”

       Być może pan Zbyszek miał rację, gdy śmiało konstruował podstawy porozumienia międzynarodowego. Nie założył jednak ewentualności, że można nie mieć karabinu właśnie wtedy, gdy dojdzie co do czego…

           I co wtedy?

           Kobieta wciąż siedziała bez ruchu. Chyba wcale go nie zauważyła. Lub nie usłyszała.

         Cholera – zaklął w duchu. – Może głucha? A tu, jak na złość! ani błękitnego hełmu, ani czapki, ani karabinu.

           Postanowił podejść bliżej. I nawet odwrócił się do niej prawym bokiem. Aby zobaczyła biało-czerwone hafty naramienne.

           I znowu nic.

          Może ona już umarła? Podszedł jeszcze bliżej. Oddycha? Oddycha. Nawet szlocha. Tyle, że teraz tak cichutko. Pewnie sił już nie ma. Albo łez. I tylko niezmiennie tuli to martwe dziecko. I nie zwraca najmniejszej uwagi na całą resztę.

            I co?

           Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to powiedz prawdę – nie pamiętał, kto to powiedział. Bo może nikt nigdy tego nie powiedział? Może wszyscy umieli tylko mądrze pytać, co to jest prawda? I czekać, aż objawi im ją ktoś, kto człowiekiem nie jest?

        Stanął obok człowieka. I dotknął istoty człowieczeństwa, kładąc dłoń własną na jej matczynej. I – pochylając się nad człowieczym nieszczęściem spojrzał mu w oczy.

     ‘’He’s dead”, szepnął, a drugą dłonią dotknął ciała, które trzymała w ramionach. ‘’He. Is. Dead.”

       I co sobie wyobrażał? Że ona nie wie, że dziecko nie żyje? Oczywiście, że wie. Ale może z jednej strony wie, a z drugiej nie wierzy? No dobrze, a jeśli mu uwierzy, to co? To zostawi człowieka sobie najbliższego? Aby odejść z obcym?  

    ‘’He will not resurrect”, dodał, mając nadzieję, że może przynajmniej ona powstanie z martwych, gdy obierze jej nadzieję na zmartwychwstanie syna.

    Nie był pewien, czy uwierzyła w niezmartwychwstanie. Nie był pewien nawet, czy go zrozumiała. I czy w ogóle znała język angielski.

       A może nie o to chodzi? Może właśnie dlatego tu siedzi i umiera, że dawno zrozumiała to wszystko, co on teraz próbuje jej powiedzieć. Tak. Ona już wie. Wie. I nie chce powstać, bo – straciwszy miłość swojego życia i nadzieję na jej odzyskanie – w jednej chwili straciła również wiarę w życie własne. Czyli wszystko.  

   - Masz rację – stwierdził, nie siląc się już na język angielski. – Nie mam ci nic do zaoferowania. Nikt już nie ma. Ten tu nie został niepokalanie poczęty. I ty też nie.

   I to by było na tyle. Ten nie zmartwychwstanie. Ta nie zostanie żywcem wzięta do nieba. Nikt nie umieści ich na swoim ołtarzu. Dobrali się tutaj w korcu maku – westchnął. – Nie ma co! Nieubóstwiani, pokalanie poczęci, niewybrani…

    Czy ich też się tego uczy? Raczej nie. A gdyby nawet, to czy chcieliby słuchać? Uwierzyliby? Cholera wie. On nie wierzył, ale słuchał. I pamiętał. Przecież chodził na popołudniowe lekcje. Wszyscy chodzili. Nie było jasne, dlaczego. Może właśnie dlatego, że wcale nie trzeba było? A może dlatego, że potem wracało się całą paczką alejkami parkowymi? I że koleżanki z klasy szły obok? I ten spacer to jakby takie pierwsze chodzenie z dziewczynami? Wśród szumiących liści, pod latarniami i księżycem… A w tornistrze niosło się ładnie wydaną książeczkę. Z ilustracjami. Szarańcza wiecznie zżerała tam jakieś zboża. I ludzie prawi musieli głodować przez tę jej żarłoczność. I jako nędzarze popadali od czasu do czasu w nieludzką niewolę. Wszystko to za karę najczęściej. A czasem na próbę… 

        Bo szarańczy bogowie pozwalają nie tylko urodzić się, ale i utyć od czasu do czasu. I sami ją potem prowadzą na ludzkie pola. Nie dlatego, że dbają o jej żołądek. Lecz żeby jej gębą od czasu do czasu zniszczyć jadło łaskawie ukochanych. I potem sprawdzać ludzką wytrwałość. I hartować ludzkie męstwo. W zwalczaniu owadzich brzęczeń. I w rozbijaniu szkodniczego łba celnym rzutem z procy. Taka próba. Wiary i nadziei.

       - Tylko nie waszej… - znów westchnął.    

      Zmęczył się gadaniem do skał. I usiadł. Na kamieniu. Najchętniej zapaliłby. Ale czy to wypada w takiej chwili? Toczył papierosa nerwowo w palcach, aż rozkruszył go zupełnie. No, tak… Ktoś tam tryumfalnie odebrał życie za to tylko, że człowiek uciekał przerażony. A on tutaj nie śmie zapalić nad trupem…. Że co? Że nie nadaje się do tej roboty? A pewnie, że się nie nadaje!

       - Jak się nie umie zabijać, to trzeba nauczyć się umierania… Dobraliśmy się, kurwa mać… – szepnął. – Dobraliśmy się wśród skał… Sami niewybrańcy; sami niepomazańcy… Nie ma co…

     Pokiwał głową i już nawet się nie złościł. No bo na co się tu złościć? Na co skarżyć? Przecież wszystko zgodnie z planem. Wyrodzić się z niczego, pełzać gdzieś przed siebie, czasem nażreć się czegoś na boku, narobić po drodze szkód, i w końcu zdechnąć…

       Wsparł głowę na dłoni w taki sposób, że jej wewnętrzna część zakryła powiekę. Zawsze tak czynił, gdy był wyczerpany. I opuszczony. I bez sił, aby marzyć. Czyli nic nowego pod słońcem. A słońce wznosiło się nad pustynią coraz wyżej i wyżej. A potem już nie było tak wysoko. Wreszcie, i to całkiem nagle, zaczerwieniło się zupełnie nisko.

        Nim stanie się ciemność, cień obejmie ich oboje.

      Są tu ostatnimi z żyjących. I już tylko to ich łączy. Przez moment. Ona – pokalana od samego początku, niekochana od niedawna, teraz przestająca kochać – umiera. W zastygłym zespoleniu z trupią pamiątką po miłości jej życia. A on? Żyje. Jeszcze. I co dalej? Nie wiedział. Wciąż siedział w tej prawzorcowej pozie poddania się słabości. I samotności. I rozpaczy. Między kamiennym niebem a z prochu usypaną ziemią. Wśród pozoru kształtów i barw. 

      Nieidealny świat? Bo zbudowany z samych szarości? Nie podobał mu się. Nigdy. A ten podejrzanie idealny? Wyrazisty, dwubarwny, bez półcieni? Ten podobał się jeszcze mniej...

       Tymczasem światy pustynne światy traciły zdolność kreacji widmowych. Zapadała noc… 

    Czekał na nią. Bo tylko ona nie rozczarowywała. Niczego nie zwiastując. I niczego nie stwarzając. Ciemności odzierały wszechświat z maski czasu i przestrzeni. Przywracając prawdziwą postać wszystkiemu. I niczemu. A nicość nie miała żadnego kształtu. Ani żadnej barwy.  

               Na wschód od Aleksandrii,

               późną zimą, 1978.

bottom of page