top of page

przewidywany czas na przeczytanie opowiadania: 40 min.

GEMINI PROJECT 
czyli nic
 

 

             Dziękuję.

             [oklaski]

             Poza tym, naprawdę nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć z równym przekonaniem.

            [pojedyncze śmiechy]

            I ta niewiedza narasta u mnie z każdą chwilą. Widocznie starzeję się z sekundy na sekundę. Jak podróżny, spóźniony na rakietę, którą ludzkość odleciała z prędkością światła. A im starszy jestem, tym bardziej przekonany, że nie wiem nic. I że nie mam nic do powiedzenia. Dlatego, widząc tu tyle młodych twarzy, jestem pewien, że każdy z was, stojąc na moim miejscu, miałby do powiedzenia znacznie więcej niż ja. I czyniłby to ze znacznie większym przekonaniem.

              [wybuch ogólnego śmiechu]                                                                          

 

               C.G.J.

transkrypcja transmisji radiowej

z uroczystości nadania tytułu doktora honoris causa

na Uniwersytecie Harwardzkim

1.

 

            Idiotom wydaje się, że życie byłoby znośniejszym, gdyby nie poskąpiono im rozumu. Akurat! Życie intelektualisty to nie bułka z masłem. Fizycznie wykańcza już samo nieustanne strojenie mądrych min. A psychikę rozwalają te wieczne pocieszania, jak to lepiej być, niż mieć. I te gorzkie żarty, że piękne dziewczęta są dla facetów bez wyobraźni. I inne temu podobne idiotyzmy, przyprawiające o ból głowy każdego inteligentnego człowieka. A przecież idiotą nie jestem.

          Poza tym, człowiek rozumny i wygadany nie ma czasu dla samego siebie. Ciągle wdaje się w jakieś jałowe dyskusje. Nigdy niekończące się spory. Nikomu niepotrzebne konferencje. Po których i tak każdy obstaje przy swoim. Wychodzi się z nich z kacem intelektualnym i nawet nie ma z kim porządnie wybić klina. Ani gdzie. Zaraz jacyś sztywniacy pociągną cię na sztywniejszy od nich bankiet. I ozdobią talerze samymi wyrafinowanymi ekstrawagancjami. Jakieś ślimaki. Ośmiornice. Trawy morskie… Tak jakbym nie miał prawa do piwa. Przegryzionego zwykłą bułką. A choćby i z masłem.

       A już najgorszy dla intelektualisty jest ten wieczny lęk przed niezrozumieniem. Strach, towarzyszący każdej wypowiedzi. I własnej, i cudzej. Niby cię słuchają. Niby mruczą z zadowoleniem. Jeszcze kiwają głowami, że to takie mądre i że ty taki mądry. Ale co tak naprawdę słyszą i co z tego rozumieją, to już tylko diabli wiedzą. A kiedy sami odezwą się do ciebie, to żaden nie zagada jak człowiek, tylko sublimują jakieś abstrakcje i kategorie idealne. Tak jakby to, że sam mówię mętnie, oznaczało, że nic mnie tak nie cieszy, jak cudzy bełkot. I bądź tu mądry.

 

        Czy bałem się tamtego spotkania? Jak cholera! Nawet nie to, że nic nie zrozumiałem z tej głośnej rozprawy. O tej, jak jej tam, elektrodynamice. Zdaje się, że ciał w ruchu. (Co do ciał w ruchu – mam skojarzenia wyłącznie niestosowne. A jaka jest natura elektryki, tego już chyba nigdy nie pojmę. Ani tego, jaka jest różnica między dynamiką a ruchem. Czy w ogóle ktoś to rozumie? Może – tak samo, jak ja – wszyscy tylko mruczą i kiwają głowami?) Tyle w tej Elektrodynamice dobrego, że chociaż krótka. Zresztą, czort z jej ciałami i ich ruchem! Najbardziej bałem się całej tej wrzawy medialnej. Osaczą. Wcisną między nas mikrofony. Nagrają każde słowo. Już widziałem te tytuły: „Spotkanie ducha z materią!” A potem jeszcze zaciągną na konferencję prasową. Wywiady. Wizyty w szkołach. Przemówienia na bankietach. Niedoczekanie!

         W urzędzie imigracyjnym portu pasażerskiego nie ukrywałem swojej tożsamości. Co nie zrobiło zresztą żadnego wrażenia. Ale już w hotelu zameldowałem się pod pseudonimem. Może i niestosownym z racji mego wieku oraz mało dyskretnym, ale liczyłem na brak inteligencji recepcjonisty. Ostatecznie na jego dyskrecję.

              - Young? A, tak. Pan Charles? Pana sekretarka potwierdzała rezerwację.

No i bardzo dobrze.

          - Czy ma pan bagaż? Służymy. Hej, Mike! (Tego imienia nie jestem pewien, gdyż mam słaby słuch, zatem mógł być to równie dobrze Spike.) Zaprowadź naszego gościa do apartamentu!

           Na górze, jak zwykle w takich wypadkach, zestresowałem się. I gdy Mike (bądź Spike) – też jak zwykle – rozsuwał jedne zasłony (bo były zaciągnięte), a inne zaciągał (bo były rozsunięte), ja bez większej nadziei przeszukiwałem kieszenie. W końcu wygrzebałem monetę półfrankową. Aż sam się zdziwiłem. Spodnie odebrałem z pralni pokładowej dzień wcześniej i byłem pewien, że jeśli coś tam zapodziałem po kieszeniach, zostało wyczyszczone dokumentnie. W każdym razie oceniłem znalezisko jako zbieg okoliczności o bardzo istotnym znaczeniu. I bez żalu wcisnąłem drobniaka do wyciągniętej łapy, licząc na to, że jej posiadacz nie zauważy cech waluty. Ani nominału.

           Obdarowany okazał się boyem aż nadto spostrzegawczym, ale mimo to zachował się jak dżentelmen. Niemal. W każdym razie po angielsku. Wychodząc nagle. I bez pożegnania.

          Wyjrzałem przez okno. Z widokiem na ulicę prostą, jak w mordę strzelił. I na idealnie prostokątny park za nią. I starannie wybetonowane jeziorko w tym parku. Wreszcie szczyty słupowatych wysokościowców nad koronami drzew. Z lewej. I z prawej. Alpejski widoczek, nie ma co – westchnąłem. 

         Podszedłem do lustra. Przez chwilę stroiłem mądre miny. A wybrawszy właściwą zjechałem do hotelowego lobby. Ostrożnie wyjrzałem z windy. Wszystko wyglądało normalnie. Żadnych cwaniaczków o cechach fotoreporterów (oryginały zdolne, lecz niechlujne). I żadnych o cechach dziennikarzy (typy płytkie, za to bezczelne). To mnie uspokoiło.

           Zuchowato podszedłem do recepcjonisty-konsjerża. I poprosiłem, aby połączył mnie telefonicznie z osobą, której nazwisko i numer abonencki widniały na wręczonym mu bilecie wizytowym. Poproszony podjął się zadania bez kompleksów. Wybrał numer. Komuś, kto odebrał, przedstawił się firmą hotelu. I wyjaśnił, że dzwoni w moim imieniu.

         - Rozumiem, rozumiem – powtarzał do niewidzialnego rozmówcy. A potem, nie odkładając słuchawki, zwrócił się do mnie. – Tego pana… – odruchowo rzucił okiem na bilet wizytowy (najwyraźniej zapomniał nazwiska) – nie ma. Jego asystent pyta, czy zostawić wiadomość.

            Poprosiłem o słuchawkę. Oddał.

     - Halo? Proszę przekazać panu profesorowi, że dzwonił… – spojrzałem nieufnie na przysłuchującego się recepcjonistę – że dzwonił ten Young. Jestem pewien, że pan profesor będzie wiedział o kogo chodzi – skłamałem.

          Skłamałem, bo tak naprawdę, to pewności nie miałem. Za to nadzieję – owszem. W końcu umawiałem się na spotkanie z umysłem ścisłym i obdarzonym wyobraźnią. Nie wiedziałem tylko, co wyobraził sobie jego asystent. W każdym razie mniej interesowało go   o  kogo chodzi, a bardziej o co.

         - Pan profesor odpowiedział listownie na moją prośbę o spotkanie – dodałem (co zresztą było prawdą). – Mieliśmy porozmawiać o nieświadomych prawzorach symboliki badawczej. I o synchroniczności odkryć intuicyjnych.

             - O czym?! – jęknęła słuchawka.

            - No, o tych… tych bliźniakach – wyjaśniłem.

Słuchawka westchnęła. Wyobraziłem sobie, że jak tamten wznosi oczy do nieba.

          - Panie… – on najwyraźniej też zapomniał nazwiska – eee… Young. Co ja mogę panu…– nabrał powietrza i znów westchnął. – Być może… Może profesor będzie jutro po południu. Jak pan chce, niech pan spróbuje. Ja nic nie obiecuję.

              I rzeczywiście niczego nie obiecał.

          Mimo to zamówiłem u recepcjonisty-konsjerża auto na pierwszą po południu na dzień następny. Dla świętego spokoju zgodziłem się jeszcze, aby naopowiadał mi o przedstawieniach teatralnych, musicalach, koncertach, wystawach muzealnych i całej tej reszcie. Słuchając udawałem, że zastanawiam się nad wyborem. Wreszcie skończył, a ja – podziękowawszy – wróciłem do apartamentu z tak potwornym bólem głowy, że musiałem zażyć aspirynę. Oczywiście nigdzie nie poszedłem.

           Następnego dnia o umówionej godzinie pojazd stał na podjeździe. Bez kierowcy. Co kraj, to obyczaj. Już dawno oceniłem, że za stary jestem na to, aby uczyć się jednoczesnego kręcenia kołem kierowniczym, przesuwania tych wszystkich drążków, wreszcie wciskania różnych guziczków i pedałów. Teraz oceniłem, że za stary jestem i na to, aby bezwstydnie przyznać się do nieuctwa.

           - Nie pomyślał pan o zabraniu z domu prawa jazdy? – recepcjonista-konsjerż uniósł brwi w najwyższym zdumieniu. Mniej by się chyba zdziwił, gdybym – zresztą, najzupełniej zgodnie z prawdą – powiedział, że zostawiłem w domu własne nazwisko. Ale godzinę później zapewnił mnie, że mogę wsiąść do auta nie uchybiając przepisom. I zająć to miejsce, które umoszczono jak najdalej od urządzeń sterowniczych całej tej automatyki. I skupić się na bezmyślnym wyglądaniu przez okno.

          Dla uwiarygodnienia opowieści powinienem teraz opisać całą dalszą drogę. Tak w każdym razie robią znani reportażyści i powieściopisarze, przenoszący czytelnika do miejsc odległych i im nieznanych. Niekiedy nieznanych też czytelnikowi. No, więc tak. Zanim odjechaliśmy autem spod hotelu, kierowca otworzył dla mnie tylne drzwi z prawej strony. Potem ja włożyłem do auta lewą nogę. Potem usiadłem na tylnej kanapie. Potem wciągnąłem do środka nogę prawą. Potem kierowca zamknął te drzwi. Potem obszedł samochód z przodu i otworzył drzwi przednie z lewej strony. Wsiadł. Zamknął swoje drzwi. Jakimś (przeoczonym przeze mnie) sposobem uruchomił silnik. Potem auto ruszyło. Najpierw wolno. Potem szybciej. A potem już całkiem szybko. No i jedziemy. Aleją Piątą. W dół. I tak toczymy się przez jeden kwartał. Na skrzyżowaniu skręt w prawo. W ulicę 57-ą. Też jednokierunkową. I już jesteśmy na Stronie Zachodniej. Potem na moście. Potem za mostem. I tak dalej. Co widziałem za oknem? Wiadomo: tu wieżowiec, tam restauracja, tutaj rzeka, z boku port, z prawej fabryka… Wiecie, co? – mam lepszy pomysł! Weźcie sobie jakąś mapę albo przewodnik. Taki z ilustracjami. I sami sobie obejrzyjcie tę drogę. Przy okazji też okolice. Mamy czas. Prawie sto kilometrów. Godzina z hakiem. Wy sobie będziecie oglądać, a ja wam w tym czasie wyjaśnię, dlaczego postanowiłem pojechać do Instytutu. I o co chodzi z tymi bliźniakami.

 

 

2.

              Zacznę od tego, że zawsze podejrzewałem, że coś mi tam siedzi pod czaszką, o czym jeszcze nie wiem. Więc, gdy już coś wymyślałem, to miałem wrażenie, że pomysł nie tyle mi  do głowy przychodził, co z niej wychodził. I jeśli dowiadywałem się, że jednakowe pomysły rodziły się czasem z dwóch całkiem różnych głów, był to dla mnie dowód, że jest to właściwie jeden pomysł. I że od dawna rozpychał się równocześnie w każdej z nich. I w końcu wypadł z obu naraz, jak spada dojrzała para czereśni, połączonych ogonkami ze wspólną gałązką.

            Zastanawiając się nad źródłami równoczesnego zaistnienia jednakowego pomysłu, doznałem wizji. I w oparciu o nią stworzyłem podstawy naukowe do systemowego opisu zdarzeń współwystępujących nieprzypadkowo, choć nie pozostających we wzajemnym związku przyczynowym. Rozsądnie przewidywałem, że nieostrożne objawienie mych hipotez może zakończyć moją karierę naukową. I że nawet w klinice psychiatrycznej, gdzie praktykuję, będę mógł pozostać wyłącznie pod warunkiem zamiany kitla na kaftan.

      Dlatego zamierzałem przedstawić mój system w sposób ostrożny. Czyli metodą zrozumiałych analogii. Komplikowanych w miarę przyswajania przez odbiorców. A w razie nieprzyswojenia, zawsze mogłem obrócić całą sprawę w żart. Sztuczkę stosowałem już wcześniej. To jest odkąd zorientowałem się, że podczas moich wykładów ludzie mruczą i kiwają głowami, udając tylko zrozumienie. Aby wyrwać z letargu ich ciekawość, zacząłem opowiadać anegdoty. Numer ograny. Ale działa. Co najmniej od czasów biblijnych. Weźmy takie przypowieści ewangeliczne. Pamiętacie? O tych synach marnotrawnych, tych pannach mądrych i głupich, i tym podobnych. Co prawda, zawsze jest ryzyko, że taka przypowieść oderwie się od ukrytego w niej sensu. Albo wręcz ten sens wypaczy. Zwłaszcza, gdy za rozpowszechnianie anegdoty filozoficznej biorą się ci, którzy zasłyszeli z niej piąte przez dziesiąte. Ale lepszy rydz, niż nic.

              Jeszcze przed wojną miałem gotową taką swoją przypowiastkę. Chciałem w niej odwołać się do pewnej osobliwości gatunku ludzkiego. A mianowicie, że niekiedy płodzi się bliźnięta. Ale zanim zdążyłem ujawnić zbudowaną wokół tego teorię, przeczytałem cudzą przypowieść, opartą na tej samej osobliwości. Czyli na tym słynnym paradoksie bliźniaków. Bajka z działki zupełnie nie mojej, bo z tej elektrodynamiki i tego ruchu. Mam nadzieję, że wiecie, o czym mówię. Nie? Przypomnę wam. Są sobie bliźniacy. Obaj urodzili się – jak to bliźniacy – tego samego dnia. I od tej pory żyją obaj jednakowo nudnym życiem. Czyli jeden dojrzewa. Drugi dojrzewa. Jeden się starzeje. Drugi też. I pewnie obaj by umarli z tej starości, czyli jak pan bóg przykazał, gdyby nie operacja na ich żywych organizmach, obmyślona z udziałem tej całej elektrodynamiki. No i tego ruchu ciał. Chodzi o to, że – według teorii względności – czas na ziemi płynie szybciej, niż w rakiecie prującej kosmos z prędkością światła. I dlatego ciało człowieka zamkniętego w domu z ogródkiem starzeje się raz-dwa. A to ciało w rakiecie – nie bardzo. Przypomnę, że ta rakieta porusza się względem ziemi z prędkością światła. Kłopot logiczny polega jednak na tym, że skoro ruch jest względny, to właściwie nie wiadomo, czy to rakieta porusza się z prędkością światła względem ziemi, czy odwrotnie. A to oznacza, że – nadal całkiem logicznie rzecz biorąc – gdy ten ziemianin będzie starzał się szybciej od tego astronauty, to i ten astronauta powinien w tym samym czasie starzeć się szybciej od ziemianina. Czyli paradoks. Aby sprawdzić efekt tej względności i ostatecznie doświadczalnie rozwiązać tę zagadkę, potrzeba pary bliźniaków. No i bardzo szybkiej rakiety. Podobno cały wic polega na tym, żeby nie wsadzać do niej ich obu. Idzie nie tylko o to, aby mieć pewność, że ten pozostawiony na ziemi pomarszczy się i przygarbi, jak należy, ale i o to, aby – dobrze pilnowany w domu z ogródkiem – był zakładnikiem nauki. I gwarantował powrót tego drugiego. W przeciwnym wypadku bliźniak odjechany w kosmos mógłby sobie gwizdać na całą ludzkość i fruwać w nieskończoność (w każdym razie według miary pośpiesznie upływającego ziemskiego czasu).

         Nie znam się na mechanice, więc nie wiem, czy kiedykolwiek uda się zbudować jakąś rakietę kosmiczną. Jeśli nawet, to i tak – mając na uwadze powszechnie wiadome upodobanie bliźniaków do chodzenia parami, jak też ich krnąbrność oraz upór we wspólnym pchaniu się tam, gdzie ich nie chcą – obawiam się, że paradoks pozostanie doświadczalnie nierozwiązany.

         Być może coś pokręciłem w szczegółach teorii względności. Albo i nawet w jej ogółach. Uprzedzałem, że nie znam się ani na elektryce, ani na dynamice. W każdym razie najbardziej zaskoczyły mnie w niej nie te paradoksy, lecz sama idea rozdzielanych bliźniąt, jako środka objaśnienia zagadnienia. Intuicyjnie poczułem, że ich występowanie w opisie paradoksu ma znaczenie nie tyle naukowe, co symboliczne. Z naukowego punku widzenia nie ma przecież przeszkód, aby mierzyć upływ czasu również bez pomocy czyjegokolwiek bliźniaka. Nawet w tak osobliwym miejscu, jak rakieta kosmiczna. Na upartego wystarczyłoby do eksperymentu wybrać dwóch równolatków. Choć najrozsądniejszym wydaje się wsadzenie do rakiety zwykłego zegarka. Najlepiej szwajcarskiego. I złotego, bo taki nie rdzewieje.

 

           Ja tu gadu-gadu, a zdaje się, że wyjechaliśmy z miasta i jesteśmy już na drodze stanowej. Niech no spojrzę…

         - Ma pan rację, panie Young. Jeszcze około godziny. Czy życzy pan sobie postoju?

        - Może rzeczywiście. Na chwileczkę, jeśli można – nachyliłem się zawstydzony ku kierowcy, ściskając uda i pośladki.

          Odwrócił ku mnie głowę.

          - Można – stwierdził łaskawie.

 

 

3.

 

           Symbolika bliźniąt, stosowana w teorii poznania, nie ogranicza się bynajmniej do kuszącej idei wystrzeliwania ich w kosmos. W przypadku  moich odkryć i przypowieści intuicyjnych, obaj bliźniacy twardo stąpali po ziemi, nie osiągając prędkości światła. Ba! oni w ogóle donikąd się nie śpieszyli. Mimo to, ich bliźniacze kroki ujawniły zaskakujący związek z bujaniem w obłokach. A dokładniej, z ruchami gwiazd. I – w pewnym sensie – przywróciły honor wyśmiewanej astrologii.

            Ale, po kolei.

           Tej   mojej przypowieści o bliźniakach oczywiście nie znacie. Nigdy jej nie opowiedziałem. Bałem się zarzutu plagiatu. Teraz mogę ją ujawnić. Początek obu historyjek jest właściwie identyczny. Czyli wyobrażamy sobie dwóch bliźniaków. Żadne tam oryginały. Przeciętniacy. Urodzili się. Zawinęli ich w pieluchy. Nakarmili. Pierwszy rośnie. I drugi rośnie. Mijają lata. Jednemu zaczyna sypać się wąs. I drugiemu też. Znów mijają lata. Bliźniaki zaczynają siwieć. Oczywiście, w tym samym czasie. I w tym samym czasie łysieją. Na razie wszystko jasne. A teraz skomplikujmy nieco sprawę. Wróćmy do szpitala położniczego, gdzie nasi bliźniacy zaczęli swoją karierę przeciętniaków razem z tuzinem innych dzieciaków. I wyobraźmy sobie, że zmęczona dyżurem pielęgniarka źle przypina karteczki z nazwiskami. Zdarza się. I bliźniaków rozdzielają. Każdy żyje swoim własnym życiem. Dojrzewa, sypie mu się wąs i tak dalej. Obaj wzajemnie się nie znają. Ktoś, kto zna ich obu, a nie wie, że to bliźnięta, zauważa te niewytłumaczalne prawidłowości. Że jak u jednego pojawia się pierwszy siwy włos, to zaraz taki siwy włos znajdują u tego drugiego. I kiedy pewnego dnia okazuje się, że jeden zaczyna łysieć, wówczas ten ich spostrzegawczy znajomy stawia odważną tezę, że i ten drugi zacznie łysieć lada dzień. Kłopotem naszego wizjonera jest to, że nie może znaleźć żadnego związku przyczynowego między równocześnie zachodzącymi zjawiskami. I nie znajdzie. Gdyż takiej przyczynowości – po prostu – nie ma. Bo oczywiście nie dlatego jeden łysieje, że łysieje ten drugi, lecz dlatego, że w każdym z nich działa jednakowy program. Wspólny, chciałoby się powiedzieć. Natomiast wzajemny wpływ między nimi jest żaden, co łatwo wykazać w ten sposób, że jeżeli jednemu z nich, zachowującemu się w młodości nieostrożnie na szynach, równie nieostrożny motorniczy utnie głowę, a drugiemu nie, to na tej nieuciętej głowie w swoim czasie i tak sypnie się wąs, pojawi siwizna, a wreszcie i łysina.

        Nasz spostrzegawczy znajomy obu bliźniąt, lekceważąc ów brak wzajemnej przyczynowości, słusznie upiera się przy istnieniu jakiegoś ścisłego związku między oboma obserwowanymi. A że jest obserwatorem bystrym i nie zrażonym krytyką, zaczyna zauważać, że śledzenie jednego z tych obiektów pozwala prognozować przyszłe zmiany u tego drugiego. A nawet odkrywać jego przeszłość. I tak to, wyśmiany przez naukę obserwator, zaczyna robić karierę w zawodzie jasnowidza. Stawia wielce obiecujące horoskopy, odgaduje minione i wstydliwe przygody. Jak to jasnowidz. Jego problemem metodycznym jest to, że oczywiście nic nie wie o pochodzeniu bliźniaków ze wspólnego jaja. Nie rozumiejąc źródła zaskakującej równoczesności, nie odróżnia zbiegów okoliczności nieprzypadkowych od przypadkowych. I dlatego zdarzają mu się kompromitujące wpadki. Gotów jest na przykład twierdzić, że skoro jeden z obiektów stracił w młodości głowę na szynach tramwajowych, w takim razie u tego drugiego wystąpi nie proces siwienia i łysienia, a odpadania głowy. Ewentualnie upiera się przy wersji, że ta osiwiała lub wyłysiała głowa była w młodości odcięta od tułowia.

        Postawiłem siebie w roli takiego wyśmianego obserwatora. Bystrego, choć nie rozumiejącego istoty rzeczy. I przyjąłem odważną hipotezę, że może najróżniejsze zjawiska objawiające się pod postacią jasnowidzenia, snów proroczych, telepatii i wszystkiego tego, czemu zaprzecza nauka przyczynowości, mają uzasadnienie w jakimś racjonalnie niewyjaśnialnym, ale zachodzącym rzeczywiście, związku współwystępowania. Związku opartym nie na skutkowej zależności, lecz na szczególnego rodzaju programie, działającym synchronicznie na układ obiektów wzajemnie niezależnych. Astrolog ze mnie żaden, ale analogia z horoskopami gwiezdnymi nasuwa się sama przez się. Oczywiście nie twierdzę, że będę żył dłużej lub krócej z przyczyny takiego czy innego układu planet na niebie. Nie wykluczam natomiast, że zaplanowany czas mojego życia oraz obraz świateł widzianego wszechświata, choć wzajemnie na siebie nie wpływają, pozostają w ścisłym związku z jakąś nieodgadnioną wspólną przyczyną. Analogiczną ze wspólnym jajem, z którego wykluły się tamte bliźniaki, wzajemnie na siebie nie oddziaływujące, ale żyjące synchronicznie.

       Nie byłbym sobą, gdybym nie poszedł krok dalej. I zaryzykowałem całkiem już szarlatańską tezę, że świadomy uczestnik zdarzeń współwystępujących nieprzypadkowo, o ile ma świadomość istnienia owego wspólnego jaja i jego konsekwencji, jest w stanie pogłębić związek między obiektami synchronicznymi. I doprowadzić między nimi do wzajemnych interakcji, tym razem przyczynowych. I tym sposobem kształtować rzeczywistość, zgodnie z własnym przewidywaniem. Na przykład przez zaaranżowanie spotkania bliźniaków. Gdy po ujawnieniu im prawdy, rodzeni bracia rzucą się sobie w ramiona, to wzruszenie i łzy jednego okażą się bezpośrednią przyczyną odpowiednich reakcji tego drugiego. Reakcji przewidywalnych.

          Jeśli chodzi o ludzki aspekt tego mojego paradoksu bliźniąt, to z grubsza byłoby wszystko. W każdym razie na poziomie przypowieści ewangelicznej dla niewiernych. A że mamy jeszcze trochę czasu (sądząc po wiejskim krajobrazie za oknem) wyjaśnię, że obmyślone na potrzeby bliźniąt pojęcie wspólnego jaja okazało się na tyle mocne, że gdy rzuciłem nim w postawiony przeciw mnie mur racjonalnej nauki, powstały w nim pierwsze pęknięcia. I – co było paradoksem na miarę podróży podświetlnych – znalazłem sojuszników w naukach nie ezoterycznych, a najzupełniej ścisłych. A ściślej w biologii. I fizyce.

    Rzecz w tym, że biolodzy – mniej lub bardziej ochoczo – potwierdzają istnienie jednakowego programu, wspólnego wielu obiektom. Funkcjonującym wskutek tego synchronicznie. Chodzi nie tylko o bliźnięta, ale o wszystkich ludzi. Ba! – w ogóle o wszystkie istoty żywe. Co prawda, genetyka nadal zdaje się wróżyć z fusów, ale z tego, co już wiemy, różnice programowe między ludźmi są tak nieistotne, że – w skali wszechświata – nierozpoznawalne. Ma to związek z jakąś katastrofą przed wieloma tysiącami lat. Co dokładnie się wydarzyło, tego nie wiadomo. W każdym razie przeżyło potomstwo tylko jednej kobiety. Reszta populacji albo zginęła śmiercią nagłą, albo straciła zdolność płodzenia, albo – czego też nie można wykluczyć – nabrała wstrętu do kontaktów cielesnych z przedstawicielami własnego gatunku, nie pozostawiwszy potomstwa. O przyczyny tej masowej bezpotomności zresztą mniejsza, skoro w każdym razie wychodzi na to, że każdy z osobników ludzkich żyjących na ziemi w ciągu ostatnich dziesiątek a może i setek tysięcy lat był (lub jest, o ile wciąż żyje) potomkiem tej samej pramatki. I – chcąc, nie chcąc – bardziej lub mniej udaną jej repliką. I – jako ów klon – będzie dla wszystkich współistniejących, przyszłych i przeszłych pokoleń bliźnich występował w roli swoistego – nomen omen – bliźniaka. A to dopiero przedsmak prawdziwych rewelacji. Bo jakkolwiek nieprzyjemnymi dla ludzkiej dumy są odkrycia biologii ewolucyjnej, w świecie współczesnej nauki pogodzono się z tak niesmaczną prawdą, że nasze wspólne pra-jajo dzielimy ze wszystkim, co bezmyślnie lata, biega, pełza lub tkwi korzeniami ziemi. I jeśli – o czym przebąkują fizycy – w przeszłości wszechświata występował moment skupienia całej materii i energii w jednym pierwotnym praźródle przyrodniczym, w takim razie nawet różnice między przyrodą ożywioną i nieożywioną są mniejsze, niżby to wynikało z ich pozornych kształtów. I – jak się zdaje – nie tylko w każdej żywej komórce, ale w każdej mikroskopijnej cząstce materii odbija się kopia całego wszechświata, wylęgłego z owego pra-czegoś. A w takim razie, cóż w tym dziwnego, że procesy zachodzące w każdej cząstce żywych i nieżywych organizmów postępują synchronicznie? Dziwne byłoby, gdyby było inaczej.

       Wyposażony w argumenty nauk ścisłych, ogłosiłem w końcu mój system nieprzypadkowego współwystępowania zdarzeń wzajemnie oderwanych przyczynowo. I związaną z tym hipotezę o możliwości świadomego wywoływania interakcji między obiektami ożywionymi lub nieożywionymi (opisaną metodą na tzw. zapłakanego bliźniaka) z możliwością kształtowania samą świadomością zamierzonych stanów fizyko-chemicznych. Co prawda, fizycy i chemicy ze wstydem wycofali swe poparcie dla mojego programu badawczego, ale zachwyciłem nim wszelakiej maści wróżbitów, magów, energoterapeutów, babki zamawiające kurzajki oraz specjalistów od telekinezy i lewitacji. A nawet okultystów i inne niespokojne duchy. Duchownych nie wyłączając.

        Mnie natomiast zachwyciła sama myśl o nieprzypadkowej zbieżności wykorzystania symbolu rozdzielonych bliźniąt w obu przypowiastkach. Użytych przecież dla obrazowania zagadnień z dziedzin nauki, nie pozostających we wzajemnym związku przyczynowym. Nurtowało mnie podejrzenie istnienia jakiegoś wspólnego ludzkiego programu badawczego zakodowanego na dnie wspólnej w istocie nieświadomości. Programu działającego na jaźń przez jednakową nieleksykalną symbolikę w kierunku odkrywania idei zarówno metodą racjonalną, jak i intuicyjną.

            Zdaje się, że zacząłem przynudzać, skoro ziewacie i kiwacie głowami, udając zrozumienie. Słusznie! – dość tych bajań akademickich! Zresztą, jak widzę, jesteśmy już na miejscu, zatem wysiadamy. Śmiało, Czytelniku! Za mną! Masz niepowtarzalną szansę poznać najwybitniejszą umysłowość wszechczasów! No i uczestniczyć w tym spotkaniu niezauważonym przez media. Mimo że odbyło się na samym szczycie.

 

  

4.

 

        Jeśli miałbym wskazać którąś z jaśniejszych stron zawodu intelektualisty, na pewno byłaby nią możliwość urzędowania na tamtym uniwersytecie. Urokliwie nienowoczesny zakątek. Taka przytulna stara perełka w Nowym Świecie. Może i sporo teatralności w tych gotyckich wieżyczkach. Ale wybaczam. W końcu stawiano je w czasie popularności teatru. A tak ogólnie, to poniewczasie. Takie odwzorowanie stylistyki równie spóźnionych mrocznych powieści. Ale poza tym, naprawdę nie ma się czego czepiać. Żadnego betonu. Żadnych drapaczy chmur. Cegła. Drewno. No i te ściany porosłe winem! Nawet drzewa zostawiono tam, gdzie je wiatr posiał. I zawsze to miło, gdy alejki skręcają po łuku, bo przecież nie samym kątem prostym człowiek żyje. Całość – palce lizać! Że co? Że nie rozpisywałem się z takim zachwytem o Parku Centralnym na Manhattanie, oglądanym z okien wytwornego wysokościowca? Ano, nie rozpisywałem się. Wolnoć Tomku! (Nie zapominajcie, że to    m o j e   opowiadanie.)

       Oczywiście trochę pobłądziłem na miejscu. Instytut, którego szukałem, wcale nie był na terenie Uniwersytetu. Ale ten dodatkowy półgodzinny spacer dobrze mi zrobił. Złota jesień w pełni. Idę sobie pod wielobarwnymi koronami drzew. Wymachuję laską. Nawet kapelusz zdjąłem i kłaniam się srebrnym wiewiórkom. Te gapią się na mnie i – żeby widzieć lepiej – stają na dwóch łapkach. To pytam je grzecznie o drogę. A one, gdyby umiały, pewnie popukałyby się w czoła. Ale że nie umieją, to tylko rozdziawiają gęby. I ładują w nie pazurkowane paluchy. Koniec końców sam znalazłem biuro, gdzie – oczywiście – nie zastałem nikogo poza asystentem. I jakimiś kłócącymi się z nim studentami. Czy może nawet doktorantami.

            - A, to pan – przypomniał mnie sobie. – Niech pan sprawdzi w jadalni.

            Poszedłem sprawdzić w jadalni, mając nadzieję, że jest tylko jedna. Nadzieję płonną.

       - A kogo pan właściwie szuka? – zapytał pełnymi ustami rudy piegowaty grubasek w okularach. I nawet wskazał drogę, a ja nią podążyłem, ufając intuicyjnie w szczerość przewodnika, mimo powszechnie znanej nauki, że rudzi są fałszywi z natury. I intuicja mnie nie zawiodła.

           Poznałem go od razu. Co prawda, siedział z jakimiś trzema rówieśnikami, a ja znałem go tylko ze zdjęcia. Ale był identyczny. Z tym na fotografii, rzecz jasna. Bo oczywiście nie z tymi pozostałymi, którzy przypominali jakichś zupełnie innych ludzi. O ile w ogóle byli podobni do kogokolwiek.

            Zastanawiałem się, czy mam do nich podejść. Czy może czekać aż skończą posiłek. W tym czasie do ich stolika zbliżyło się bez większych ceregieli dwóch mężczyzn. Powiedziałbym, że podejrzanie młodych. I bez kompleksów wdało się w rozmowę. Uznałem, że i tak można.

         - Panie profesorze, dzień dobry – przywitałem go dumnym skinieniem głowy. I zrobiłem minę tak mądrą, jak tylko umiałem. Godną intelektualisty, który sam dotknął wyżyn intelektu. Podczas spotkania na szczycie.

            Nie wstał. Spojrzał tylko na mnie, zmrużył oczy i zmarszczył czoło. Nie poznał mnie? Nic dziwnego. W przeciwieństwie do niego, który na wszystkich zdjęciach wygląda bliźniaczo, ja na każdym wyglądam inaczej, a na żadnym nie przypominam nie tylko samego siebie, ale nawet najbliższych krewnych. (Dalszych zresztą też nie).

         - Przybywam w sprawie bliźniąt – zagadałem ostrożnie, czyli szyfrem. Krępowała mnie obecność tych wszystkich ludzi. Najchętniej zwróciłbym się do mojego rozmówcy po niemiecku, ale nie chciałem być przez pozostałych uznany za źle wychowanego.

             - Słucham – skinął głową i otarł usta serwetą.

Oceniłem, że nadal mnie nie skojarzył.

        - Paradoks – szepnąłem i nachyliłem się ku niemu, podkreślając tym samym potrzebę dyskrecji. – Ja jestem ten Young…

              Zerwał się na równe nogi jak oparzony.

              - Nie może być! – wykrzyknął uścisnąwszy mi dłoń.

            Naukowcy przy sąsiednich stolikach przerwali posiłek. Zobaczyłem ich wzrok wbity we mnie. Potem w mojego rozmówcę. Potem znów we mnie.

          - Proszę państwa, to sensacja! – ogłosił zwracając się do swoich towarzyszy oraz wszystkich pozostałych. A potem znów odezwał się do mnie. – Tych starszych panów zapewne nie muszę panu przedstawiać?

            Kiwnąłem głową i mruknąłem coś pod nosem, wstydząc się własnej ignorancji, po czym wymieniłem uściski rąk kolejno z każdym ze starszych panów.

         - Niech pan zatem pozna także moich obiecujących młodych kolegów – wskazał na tych dwóch, którzy pojawili się tuż przede mną. Kolega Morgenstern…

            - Morgenstern.

             - …i kolega Neumann.

             - Neumann.

             I młodsi koledzy kolejno uścisnęli mi rękę.

             - Koledzy! Oto chwila przełomowa… – podjął uroczyście.

             Takiej właśnie sytuacji chciałem uniknąć.

         - Panie profesorze – jęknąłem błagalnie. – Czy nie moglibyśmy zamienić kilku słów po niemiecku…

           - Moglibyśmy – kiwnął głową ze zrozumieniem. – Ale to nic nie pomoże. Oni wszystko zrozumieją. – Po czym nachylił się szepcząc teatralnie: – Sami Żydzi… – i mrugnął do mnie okiem.

              Żydzi roześmieli się. Z wyjątkiem Morgensterna.

           - Ja przepraszam bardzo – obruszył się. – Ale dlaczego znowu mówić takie nieprawdziwe słowa. Kiedy ja okazuję się dzieckiem, tylko że nieprawym, a za to z zupełnie prawego domu niemieckiego niestety!

              Profesor machnął tylko ręką. I pokiwał głową. Wyglądało na to, że z politowaniem. Po czym wziął mnie pod ramię i wyprowadził na dziedziniec.

             - Pospacerujmy po parku – zaproponował. Po niemiecku.

               Zgodziłem się. Z ulgą. I po niemiecku.

        Spacerowaliśmy, spacerowaliśmy i spacerowaliśmy. On myślał, myślał i myślał. A ja czekałem, czekałem i czekałem, co też takiego ciekawego mi powie.

             - Jak rozumiem, młodzieńcze, doświadczalnie podważył pan ogólną teorię względności? – ni to stwierdził, ni zapytał. Ni w pięć, ni w dziewięć.

              - Ależ skąd! – zaprzeczyłem. – Przecież ja w ogóle nie rozumiem tych jej paradoksów.

              - Ja też – stwierdził. – Na tym to polega.

              Przyjrzał mi się uważnie. Zajrzał w oczy. Obejrzał moje dłonie. Dotknął moich włosów.

              - Siwe? Ano siwe! – wykrzyknął radośnie.

               Zdziwaczał na starość? – pomyślałem. – Ano zdziwaczał!

              - No, cóż, młodzieńcze – rzekł bez sensu. – Zobaczyć, znaczy uwierzyć. Gdybym tego nie widział na własne oczy… Dałbym głowę, że jesteśmy rówieśnikami.

             - Panie profesorze, przypominam panu, że jestem o całe cztery lata starszy – podniosłem znacząco wskazujący palec.

               - Całe cztery lata?!... Cztery lata!… – podniósł brwi, okazując zdumienie. – Aż tyle czasu pan podróżował?

                - Ależ skąd! Podróż trwała niecały tydzień…

                - No, tak, tak… Oczywiście, oczywiście… To jasne – kiwał głową. – I jak tam było?

                - Gdzie? – nie zrozumiałem.

                 Wskazał palcem w górę, podobnie jak ja przed chwilą.

               - Wcale tam nie byłem. Nie lubię latać – wyjaśniłem, lekko czerwieniąc się, gdyż wstydzę się swojego panicznego oporu przed wejściem na pokład samolotu. I tego, że podróżuję wyłącznie koleją lub statkiem.

           - Jak to? – zdziwił się. – To pan, młodzieńcze, był cały czas na ziemi?!

          - Dokładnie, to na morzu – sprecyzowałem.

          - A ten starszy?

          - Który? – nie zrozumiałem.

          - No, ten pana bliźniak – wyjaśnił, co uznałem za dowód już nie dziwactwa, lecz wariactwa.

          - Nie mam żadnego bliźniaka. Nigdy nie miałem – odparłem zdenerwowany.

           - A to kto leciał? – nie dawał za wygraną.

           - Pojęcia nie mam – stwierdziłem, a właściwie odburknąłem.

        Westchnął. Złożył ręce jak do modlitwy i czubkami palców wskazujących dotknął własnego nosa.

         - Jedna chwila – rzekł w skupieniu. – Uporządkujmy fakty. Pan jest tym młodszym.

          - Od pana?! – czułem narastającą irytację.

         - Od tego drugiego – znów westchnął, gdyż ja chyba również zaczynałem go irytować. – No, od tego… od tego bliźniaka jakby!

            Załamałem się. Również westchnąłem. Machnąłem ręką. I usiadłem na ławeczce.

            Przysiadł się ostrożnie i zwrócił się do mnie równie łagodnie, jak ja do moich pacjentów.

          - Rozumiem, że pan wiele przeżył. Zacznijmy od samego początku – zaczął. – Powiedział pan, że pan jest tym młodym.

             - Nie jestem młody! – krzyknąłem niemal histerycznie.

             - Ale był nim pan! – dotknął mojej dłoni. – Jeszcze tydzień temu, jak rozumiem.

        - Ja już nawet nie pamiętam, kiedy byłem młody! – wykrzyczałem mu do ucha, aż odskoczył. – Daj mi pan spokój z tym młodym! Tak się panu przedstawiłem, bo to przecież moje nazwisko – dodałem roztrzęsiony.

           - Jak to?! – zdumiał się jeszcze bardziej. – Ach, tak… Tak mi przykro… Co za wielka szkoda dla nauki…

           A że już się zagotowałem i wygotowałem, para ze mnie uszła i mnie też zrobiło się przykro. Bo dotarło do mnie, że moja nieprzemyślana podróż odbyła się rzeczywiście z wielką szkodą dla nauki. I tak siedzieliśmy pogrążeni we wspólnym smutku. Ja bezmyślnie bawiłem się laską. On nie bawił się niczym. Tylko myślał o czymś, oglądając czubki swoich butów. A potem znów dotknął mojej dłoni.

           - Coś na poprawę nastroju? – zapytał wpatrując się we mnie. – Moje ostatnie odkrycie. Ufam, że umie pan zachować dyskrecję? To dobrze. Bo, wie pan, to mogłoby oznaczać koniec mojej kariery.

            Rozejrzał się nerwowo i wyciągnął z kieszeni małe metalowe pudełko, przypominające płaski cylinder. Ostrożnie otworzył i pokazał mi zawartość. W środku były jakieś żółtawe pastylki, przypominające wielkością aspirynę, lecz nie tak doskonale obłe. Nie miały też żadnych oznaczeń.

               - Śmiało! Nikt nie widzi... – zachęcał, dostrzegłszy moje wahanie.

             Chciałem jakoś naprawić złe wrażenie i oszczędzić mu dalszych przykrości, więc – choć bez entuzjazmu – sięgnąłem po podejrzaną pastylkę.

                - Co to jest? – zapytałem, delikatnie unosząc ją dwoma palcami.

         - Organiczny związek chemiczny. Mógłbym podać panu wzór, ale i tak by pan nie zrozumiał – wzruszył ramionami.

                 - A jak to działa? – sprecyzowałem pytanie.

                 - Niesamowicie! – zapalił się. – Odwagi! Niech pan położy na języku!

              Westchnąłem i włożyłem do ust. W końcu, jako psychiatra, testowałem na sobie różne psychotropy. Wdychane, lizane, a nawet wcierane w dziąsła.

                 - I co teraz? – zapytałem.

                 - Nie wie pan? – zdziwił się.

                 - A skąd? – mruknąłem.

                 - Pokażę panu!

                Otworzył bardzo szeroko usta i bezwstydnie wywalił język. Potem wyciągnął z pudełka drugą pastylkę. Położył ją języku. Język schował. Usta zamknął.

                - Musi pan tak jakby toczyć pastylkę między językiem a podniebieniem – wymamrotał. – Tylko, broń boże, niech pan nie łyka!

                  Połknąć? Jeszcze czego! – pomyślałem i zacząłem ostrożnie toczyć pastylkę w ustach.

                  - Czuje już pan? – zaciekawił się.

                  Odczekałem chwilę. Nie. Nic się nie działo.

                  - Nie czuję – stwierdziłem z ulgą.

                  - Dziwne – zdziwił się.

                  Korzystając z chwili jego nieuwagi wyplułem pastylkę.

                  - Pan od dawna w Ameryce? – zapytał życzliwie po chwili.

                  - Przypłynąłem wczoraj. Zatrzymałem się w Nowym Jorku – wyjaśniłem.

                  - Na długo.

                  - Na tydzień. Potem jadę na zachodnie wybrzeże.

                  - I co pan planuje? – zapytał.

           - Miałem zamiar prowadzić badania nad synchronicznością. Różne takie doświadczenia… – odparłem.

              - Na mnie? – zdziwił się.

              Wzruszyłem ramionami.

              - A jak pan planuje spędzić czas w samym Nowym Jorku? – zaciekawił się.

          Zastanowiłem się. Co intelektualiście wypada robić w Nowym Jorku? I zaraz pożałowałem, że nie słuchałem uważnie recepcjonisty-konsjerża. Powiem, że koncert – zapyta: czyj? No i gdzie. Wernisaż? Jeszcze gorzej. Nawet nie zablefuję z nazwiskiem współczesnego artysty, gdyż nie znam żadnego. Repertuaru opery też nie wymyślę.

                    - Jeszcze nie wiem dokładnie – odparłem wykrętnie.

           - Jeśli lubi pan bułki z mięsem wołowym, polecam restaurację na 60-ej. Pycha! – uśmiechnął się.

                    Westchnąłem i spojrzałem mu w oczy. Wytrzymał mój wzrok.

                  - Czy teraz ja mogę zadać panu kilka pytań? – podjąłem próbę wyzyskania tej jałowej rozmowy wreszcie w kierunku wstępnie zamierzonym.

                    Kiwnął głową. Nie wiedziałem, od czego zacząć.

              - Niech pan zaczyna od tego, co pana ciekawi – podpowiedział rozsądnie. – Śmiało! Może pan pytać o wszystko! A na niektóre pytania otrzyma pan nawet odpowiedzi! Niektóre mogą nawet okazać się kiedyś prawdziwe! 

          Zaniepokojony tym mało obiecującym zapewnieniem, postanowiłem nie tracić czasu na duperele i zacząć od razu od istoty sprawy.

             

 

 

      - Skąd ten pomysł na wykorzystanie osobliwości bliźniąt w opisie paradoksu teorii względności? – starałem się wyrażać ściśle.

               - Nie wiem – wyraził się jeszcze ściślej.

               - Intuicja?

           - Być może – odparł. – Ale nie moja. To nie ja wymyśliłem ten przykład z bliźniakami. Pewnie któryś z komentatorów.

             - Coś podobnego! – nie mogłem powstrzymać okrzyku zdumienia. – To może i samą teorię względności mógłby odkryć ktoś inny? Na przykład któryś z tych… komentatorów?! Nie sądzi pan?

               - Sądzę – pokiwał głową z aprobatą.

               Postanowiłem wyłożyć karty na stół.

           - Czyli może jest jednak tak – zacząłem wywód, starannie dobierając słowa – że każdy człowiek intuicyjnie jest zdolny do każdego odkrycia? Może każdy z nas, wniknąwszy w głąb własnej jaźni, mógłby zostać Einsteinem?

          - Ależ oczywiście – wzruszył ramionami, jak gdyby usłyszał banał. – Dlatego ta moja pierwsza praca była taka krótka…

                 - Nie rozumiem związku? – przerwałem (gdyż nie zrozumiałem związku).

                - Śpieszyłem się – wyjaśnił. – Chciałem zdążyć przed zamknięciem numeru. Bałem się, że wszyscy inni też już ją piszą. A chciałem być pierwszy. Chciałem zostać Einsteinem – mrugnął do mnie okiem.

               I dopiero wtedy zrozumiałem. I poczułem. Że to wszystko jest wielką lipą. Kpiną ze mnie. Świetną zabawą, wygraną świadomie na moim intelekcie. Albo na mojej głupocie.

                Spurpurowiałem. I odezwałem się dopiero po dłuższej chwili.

                - Pan od początku wiedział, kim jestem? – zapytałem. Retorycznie zresztą.

          Aż się zakrztusił ze śmiechu. A ja doświadczyłem silnej emocji. Gniewnej i mściwej. Wstałem.

                 - Czas na mnie – wykrztusiłem przez ściśnięte gardło. – Dziękuję za spotkanie.

        - Może znowu coś na uspokojenie? – potrząsnął metalowym pudełkiem, w którym zagrzechotały żółte pastylki.

                Zacisnąłem zęby i chciałem odejść, lecz nie pozwolił mi. Wstał i chwycił mnie za ramię.

            - Cieszę się, że przyjechałeś, drogi Karolu – znów mrugnął do mnie okiem. – Bałem się tego spotkania… No wiesz, ci dziennikarze, te wspólne pozowania do zdjęć…

              Mimowolnie usiadłem. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Westchnąłem najciężej, jak umiałem. Zamknąłem oczy i ukryłem twarz w dłoniach.

                 - Dwie sprawy – szepnął. – A propos.

                 - Tak? – jęknąłem nieufnie, otwierając oczy.

                  - Nie przesadzaj z astrologią.

                  - Tak?

                  Wolałem, aby on mówił.

                - Drogi Karolu, nie przywiązuj się do położenia gwiazd na niebie. Ich – wzniósł oczy ku niebu – tak naprawdę tam nie ma.

                - Tak? – kiwnąłem głową, będąc już pewnym, że nadal ze mnie pokpiwa.

              - To znaczy, może i gdzieś tam są. Ale zupełnie gdzie indziej. To taka delikatna sprawa. Jak by ci to wyjaśnić… Te ich promienie świetlne się tak… zaginają – wykonał ruch nadgarstkiem, jak gdyby odkręcał kurek kranu.

          Oparłem brodę na pięści, mimowolnie przyjmując archetypiczną pozę zadumy. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jak zareagować. Uznałem, że najbezpieczniej będzie, jeżeli mówić będzie już tylko on. A niech gada sobie cokolwiek. I nawet postanowiłem zachęcić go do tego.

                  - A ta druga sprawa? – zapytałem a propos tamtego „a propos”.

            - Chodzi o to, żebyś mnie nie zdradził. Tego mojego odkrycia… – wysunął język, do którego była przyklejona resztka tamtej żółtej pastylki.

                 - A co to właściwie jest? – zapytałem dość niegrzecznie. Bo wcale mnie to nie obchodziło. Zresztą, jak słusznie zauważył, i tak nie zrozumiałbym formuł chemicznych.

                - Otóż to! Aż wstyd powiedzieć. Gdyby się wydało… – rozejrzał się i ściszył głos – moja kariera naprawdę byłaby skończona. A także tych kolegów ze stołówki. Wszyscy w tym siedzimy…

                 Pokręciłem tylko głową i westchnąłem. A on szeptał dalej.

               - Mieszka u nas jeden literat – znów rozejrzał się nerwowo. – Ma córkę. W drugiej klasie. Ona zupełnie nie radzi sobie z arytmetyką. Odkryliśmy, że za odrobienie lekcji i za napisanie ściąg ta mała daje… ona daje te miodowe cukierki.

            Wylazłem z siebie i spojrzałem z boku na swój idiotyczny wyraz twarzy. Zazdrościłem idiotom głupoty? – pomyślałem – no to mam za swoje! I dowiódłszy sobie własnego debilizmu nie poczułem się ani o jotę szczęśliwszym. Widocznie taki już los intelektualisty, że boli go każdy stan intelektu…

 

5.

 

             Słońce ciągle jeszcze świeciło wysoko, ale już po zachodniej stronie nieba. Wiatr coraz silniej szeleścił liśćmi. Wiewiórki z coraz większą śmiałością podchodziły i sprawdzały, czy poza miodowymi cukierkami nie mamy może orzechów.

                - …ale w gruncie rzeczy czuję się głupi. Zupełnie  – szepnąłem. – Głupi i bezradny…

                - Ja czuję się tak od zawsze – odpowiedział bez ironii.

                I chyba powiedzieliśmy już sobie wszystko. Prawie.

                - Gdzie dokładnie się zatrzymałeś – zapytał.

                - Manhattan – wzruszyłem ramionami.

                - Co to właściwie znaczy: Manhattan…

                - Może nic nie znaczyć – stwierdziłem po zastanowieniu.

                - I ty to mówisz? – zdziwił się. – Myślałem, że dla ciebie wszystko ma znacznie.

            - Nie jestem pewien. Może każda rzecz ma znaczenie tylko takie, jakie sami chcemy jej nadać? A przecież możemy chcieć, aby znaczyła tyle, co nic – zażartowałem.

                 - Manhattan znaczy nic – zamyślił się. – Czyli i jest, i go nie ma.

                 - Jak to wasze matematyczne zero – wykazałem się śladem arytmetycznej erudycji.

                - Jak zero – pokiwał głową. – Tak, my matematycy jesteśmy potężniejsi od boga. On umie stwarzać cokolwiek. A my umiemy również stworzyć nic.

            Spojrzałem na niego. I zaskoczył mnie przejmujący smutek w jego oczach. Zerknął na zegarek, który nosił w kieszonce.

            - Czas na mnie, drogi Karolu – pokiwał smutno głową. – Nie wiem, jak tam – wskazał palcem na niebo – ale tutaj czas płynie stanowczo za szybko. Znacznie szybciej niż w Szwajcarii.

                  Wydał mi się nagle drobny i kruchy. Stary człowiek. Drobny i kruchy. I rzeczywiście bezradny.

                 - Wrócisz? – zapytałem.

             - Nie jestem aż tak odważny – stwierdził gorzko. – Zresztą, to przecież ty odkryłeś, że wszyscy ludzie boją się   m r o k u.   A ty? Nie boisz się?

                Wzruszył mnie. I tym, że odwołał się do moich badań nad symboliką, i tym, że ujął jądro okrutnej polityki w łupinę gorzkiego żartu.

            - Gdy opuszczałem Zurych, świeciło słońce… – pokiwałem głową. – Jeśli zgaśnie, przeniosę się do Miasta Książęcego, mój książę.

            - Książęcego? – nie zrozumiał.

             Zatoczyłem ręką krąg, wskazując wszystko wokół.

         – Ach, no tak – uśmiechnął się po chwili. – Nigdy nie byłem dobry z angielskiego. A to przecież i ,,prince'', i ,,town''… Słusznie! Nigdy tak o tym nie myślałem… Zatem przyjeżdżaj! Nie jestem zazdrosny o tron. Chętnie podzielę się władzą. Pomożesz mi intuicyjnie selekcjonować owoce. Z drzewa wiadomości. Razem opukamy tę biblijną puszkę, tej, no…

                - Pandory? – podpowiedziałem.

                Wzruszył ramionami.

               - To nie z Biblii – dodałem. – Mity greckie…

             - Miałem jedynkę z historii religii – stwierdził i zamyślił się. – W każdym razie mity. Nigdy nie przywiązywałem do nich wagi. I nie wierzyłem. Bajki o Sodomie i Gomorze… A teraz mnie przerażają. I lękam się własnych snów. Zamykam powieki i widzę eksplozję tysiąca słońc w oku cyklonu. Huragan o prędkości światła. I cały świat w ogniu…

             - W takim razie może wszyscy powinniśmy wsiąść na chwilę do rakiety? I wrócić za tysiąc lat?– starałem się jeszcze żartować, ale bez przekonania.

                - A ty wierzysz, że będzie do czego wracać? – zapytał.

              Poczułem na plecach znany i nieprzyjemny chłód. I nie odpowiedziałem, gdyż ton pytania uzasadniał obawę, że było retoryczne. I lepiej mi było nie wiedzieć o czym mówi. Nie wiedziałem nawet, czy wolno mi wiedzieć. Ale czułem, że wolno mi współczuć. A właściwie  współodczuwać. I szczerze współodczuwałem.

              - Tak... pora na mnie – wstał.

               I ja wstałem.

Wyciągnął do mnie rękę.

             - Wybacz mi tamte żarty – rzekł cicho. – Tutaj… Ratują nas przed obłędem, panie doktorze.

              Uścisnąłem jego dłoń. Przez chwilę staliśmy w milczeniu.

              - Lepszych snów, drogi Albercie – pożegnałem się.

          Kiwnął tylko głową. Odwrócił się. I odszedł nieśpiesznie ze wzrokiem utkwionym w okolice czubków własnych butów, jak gdyby zliczał żółte i czerwone iście, zaległe na alejce parkowej.

Rozejrzałem się. Ustaliłem kierunek, w którym zostawiłem auto. I kierowcę. I ruszyłem. Gdy tak szedłem, dręczyło mnie uczucie, że zapomniałem zapytać o coś bardzo ważnego. Skupiłem się. Pocierałem dłonią czoło. Przypominałem sobie nasz dialog i… Naraz, diamentowy pocisk rozjaśnił mą niepamięć – eureka!

              - Albercie!… – zawołałem, odwracając się na pięcie. – Al…

            Nie usłyszał. Szedł nieśpiesznie. Nie widząc i nie słysząc niczego. Jak gdyby otaczające go przedmioty znikły gdzieś poza horyzontem zdarzeń. A może przeciwnie? Może właśnie skupiał uwagę na całym wszechświecie. Może intuicyjnie szukał uniwersalnej prawdy zaklętej w pierwiastkach własnej jaźni? Zanurzonej w nieświadomości, porządkowanej marzeniami, śnionymi niekiedy na jawie? Patrzyłem za odchodzącym. Ludzie zatrzymywali się i usuwali mu z drogi. Jakiś samochód hamował z piskiem opon. A mój kolega szedł i szedł ze skromnie pochyloną głową, na którą opadały liście, ściągane z drzew podmuchami ciepłego jesiennego wiatru…

               Nie goniłem ich. Ani człowieka, ani liści, ani wiatru.

              Trudno – rzekłem w duchu sam do siebie. – Czyli już nie dowiem się, czy ta restauracja z hamburgerami przy 60-ej ulicy, jest na Stronie Wschodniej, czy Zachodniej…

 

 

6.

 

             Kierowca stoi przy aucie. Z czapką w ręku. I z zamkniętymi oczyma wystawia jasną młodą twarz ku promieniom słońca. Nie ma nawet dwudziestu lat. Czy tutaj prowadzenia samochodów uczą w szkołach?

              Zauważa mnie dopiero, gdy staję obok.

              -  Nie nudziłeś się? – odzywam się pierwszy.

              Zaprzecza gestem głowy.

              - A pan? – pyta.

              A mnie bawi jego dowcip.

              - Możemy wracać – uśmiecham się.

          - Jak pan sobie życzy, panie Young – odpowiada, zakładając czapkę. – Udało się panu czegoś dowiedzieć?

            - Prawie – stwierdzam niemal ze śmiechem.

            - To prawie doskonale! – śmieje się on.

          Pamiętam go. Prawie doskonale. Jakbyśmy byli tam nadal. Pod kasztanowcami, których liście nabrały już barw ochronnych. Bajecznie odbijanych w opływowej karoserii lśniącego wehikułu. Przed czekającą nas podróżą w przestrzeni. I w czasie. Przyglądam się wszystkiemu naraz: i mądrości ewolucyjnych uwarunkowań przyrodniczych, i błyskotliwym wytworom rozumnego wzornictwa, wreszcie młodzieńczej umysłowości, która promienieje i wzrusza; serdeczną prostotą i fantazją; bez ćwierćnuty zgorzknienia. I znajduję pociechę w naszym wspólnym  nieuświadamianiu sobie kształtu rzeczy przyszłych.

            Bo on nie zna jeszcze smaku ciała, odartego z całej reszty. Pokonanego przez najpodlejszego z wrogów: strach. I rozszarpanego wybuchami granatów na pokładach barek desantowych. I nie wie jeszcze, jak umiera się pod ich dnem na rafach atolu Tarawa…

      I ja nie zauważam jeszcze mroku, w którym ginie błyskotliwy świat moich bredni. Uduszonych cyklonem. I spopielonych przez burze ogniowe, opadłe z dywanów tkanych na nocnym niebie. Świat, którego prochy zostaną zamiecione przez wichry, rozpędzone do prędkości światła eksplozją tysiąca słońc…

             A ty?…   

          On, ja, ty – odrębności niezauważalne w skali Wszechświata. Różnice wieku? W granicach statystycznego błędu na nieskończonej osi czasu.

            Nasze jaźnie… komórkami  wszechrozumu?!  Nieświadomymi wspólności?

            Bez sensu. No bo dlaczego tak właśnie? I po co?

       Ale może właśnie po to: aby dzięki złudzeniu odrębności wydajniej rozwiązywać proste zadania fizjologiczne na poziomie autonomicznym, bo bez niepotrzebnego zawracania głowy? Powiedzmy.

     I może taki jest właśnie warunek jakichkolwiek interakcji między… – bo ja wiem? – „komórkami”? I tychże interakcji jedyna przyczyna? Taka przemyślna świadomie nieświadoma kreacja automatyzmu celowego samodoskonalenia? I komórek, i całego organizmu?

       No, dobrze. Tylko, że… jeśli właśnie o to w tym wszystkim chodzi, to może – tak dla własnego dobra – nie powinniśmy sami pozbawiać się złudzeń? W każdym razie jeszcze nie tutaj? I nie teraz?…

           Słucham?!

         Rozumiem. Oczywiście, masz rację, Czytelniku. Przepraszam. Wybacz staremu nudziarzowi! Ot, nawyki akademickie… Masz rację. To nie miejsce i nie czas. Ani na pytania. Ani na odpowiedzi.

       - Czy będę mógł usiąść obok ciebie, młody człowieku? – odzywam się, wskazując wzrokiem na przednią kanapę.

          - Jasne! Niech mi pan mówi: Bobby!

       I uśmiecha się zniewalająco. Jak umieją uśmiechać się chyba tylko urodzeni w Nowym Świecie. I otwiera przednie drzwi z prawej strony. Czy i ja powinienem teraz pozwolić, by nazywał mnie po imieniu? I jakby ono brzmiało? „Czerli”?!

     Jeszcze nie usiadłem. Bo i ja poczułem teraz na twarzy pocałunek ciepłego wiatru południowego. I tak jest dobrze. A dobre niech trwa. Dlatego wciąż stoję mimo otwartych drzwi.

            - Od dawna jesteś szoferem? – opieram się łokciem o karoserię.

            - Wcale! – zaprzecza nonszalancko. – To wakacyjna fucha. Zarabiam na studia.

            - Studiujesz?– cieszę się. I jestem dumny.

             - Zaczynam w przyszłym tygodniu – mówi.

             - Tutaj?

             - E, nie – krzywi się. – Za bardzo lubię Miasto.

             - I jaki wybrałeś kierunek?

             - Prawo. I filozofia.

       - Filozofia! – podkreślam z nieudawanym podziwem. – Ambitne zadanie znalezienia prawdy…

           - Ambitna przygoda   p o s z u k i w a n i a   prawdy! – oponuje. – Poszukiwania bywają niekiedy ciekawsze, niż  odkrycia.

               Kiwam głową ze zrozumieniem.

               – Może pan chce prowadzić? – pyta nagle. – Świetny wóz!

               - Za głupi jestem na to – przyznaję się. W końcu. I nawet bez wstydu.

              - E, tam – macha ręką. – Nauczę pana raz-dwa! Niech pan spróbuje! Mój ojciec powtarza w kółko, że „każda kolejna umiejętność uwalnia nas od kolejnej zależności od kolejnej osoby”. No i że „pełnia umiejętności, czyni nas w pełni wolnymi”.

               - A jaką umiejętność posiadł twój tata? – pytam.

               - Wymądrzania się – śmieje się.

                I znów kiwam głową ze zrozumieniem.

                – Jest zastępcą naczelnego w Nowojorczyku – dodaje po chwili. – To co? ryzykuje pan?

                - Naukę jazdy?

               - Przygodę! – podnosi znacząco palec. – Ja zresztą ryzykuję więcej. Jak pana nauczę, to już na panu nie zarobię.

              - W takim razie może to i dobry pomysł… Z tą nauką. A właściwie przygodą… Naprawdę dobry … – stwierdzam poważnie. – Spróbuję. Ale nie dzisiaj. Na dzisiaj mam inne plany.

Wsiadam. Wsiada. Wsiedliśmy. Jedziemy.

                - Do hotelu? – upewnia się.

                - Niezupełnie. Wysiądę przy 60-ej – wyjaśniam.

                - Wschodniej, czy Zachodniej?

                Ano właśnie…

 

 

*

 

             Patrzę na swój szwajcarski zegarek. Sekundnik przesuwa się w ziemskim tempie. Mam czas. W sam raz tyle czasu, aby obejrzeć zachód jednego zwyczajnego słońca. I bawić się obrazem tysięcy jego niegroźnych amarantowo-purpurowych eksplozji na kopułach prostych wież okalających prosty park. I przejść nieśpiesznym krokiem po całej 60-ej ulicy. Jej obu prostych odcinkach. Na zachód. I na wschód. Że Albert nie podał mi adresu?.. . No i co z tego! Poszukam. I znajdę. To chyba nie takie trudne? Poza tym, czyż samo poszukiwanie nie jest przygodą? A zresztą… kto wie? Może naprawdę odkryję coś, co okaże się prawdziwym skarbem? Na przykład zimne piwo. I wielką porcję normalnego jedzenia na normalnej bułce. Z sosem pomidorowym. I musztardą. To byłoby bardzo cenne odkrycie. Bo życie… – zwłaszcza życie intelektualisty! – to nie bułka z masłem.

W Nowym Jorku, jesienią

bottom of page